Czas czytania: 2 minut

„Przygoda jest wpisana w serce mężczyzny. Każda kobieta chciałaby także dzielić z kimś przygodę. Musisz udać się w góry duszy, w dzikie i niezbadane rejony i wytropić tę nieuchwytną zdobycz”. Tak brzmi motto rajdów Tropiciel. Nie jest to pierwsza i mam nadzieję nie ostatnia tego typu impreza w której biorę udział, ale wyróżnia się ona swoim klimatem. To co lubię w niej najbardziej to, że nie wynik jest najważniejszy, ale przygoda. To ona kazała nam stanąć w nocy o 1:05 na starcie i pedałować przez 5 godzin po uśpionych wioskach, leśnych dróżkach, polach czy groblach. Przez ten czas mieliśmy w terenie znaleźć 11 punktów kontrolnych, posługując się tylko mapą i kompasem. Bardzo się cieszyłem, że udało nam się skompletować drużynę 4 osobową. Zawsze to raźniej, a większa różnorodność osób i ich charakterów pomaga osiągnąć sukces. W tym przypadku chodziło o to, aby się nie pogubić, wytrzymać fizycznie oraz sprawnie rozwiązać zagadki czekające na punktach. W tym roku zadania były raczej łatwe, ale miło było popatrzeć jak np. ktoś pierwszy raz trzyma karabin w ręce i strzela do celu. Na szczęście pogoda nam dopisała i na trasie nie było za dużo błota. To nic, że skąpaliśmy się w pierwszym napotkanym strumieniu, skoro mogliśmy wyschnąć przez kolejne kilometry.

W tym roku wielką niespodziankę przygotowała mi przyroda. To coś niesamowitego przeżyć świt w lesie, gdy ptaki zaczynają coraz głośniej śpiewać, a słońce powoli jest silniejsze od naszych latarek. Noc była bardzo ciepła, a gdy słońce wzeszło już wysoko czuliśmy się na stałe związani z lasem. Zieleń w maju jest jeszcze bardzo intensywna. Mimo, że nie spaliśmy całą noc, nikt z nas nie ziewał. Ulubionym zajęciem niektórych osób z naszej drużyny było wesołe zachęcanie spotkanych po drodze innych uczestników rajdu. Nam było łatwo, bo mieliśmy rowery, a niektórzy pokonali pieszo ponad 70 km. Czasami się zastanawiałem, co ich tak ciągnie do przodu. Z roku na rok rajd ma coraz więcej uczestników. Co ciekawe, wśród osób startujących było bardzo dużo dziewczyn.

Mimo, że tego startu nie traktowaliśmy sportowo, po cichu marzyliśmy, aby zmieścić się w limicie czasu. Na jesień nam się to nie udało, choć niewiele brakowało. Tym razem poszło świetnie i na ostatnim punkcie mieliśmy jeszcze pół godziny zapasu. Do mety było tylko 3,5 km. I wtedy dopadła nas przygoda. Jednemu koledze urwał się łańcuch. I to tuż po żartobliwych słowach przestrzegających, aby nie złapać „gumy”. Stanęliśmy bezradni, bo nie wiadomo czy pchać, czy ciągnąć dalej rower. Jedyne co udało nam się zdziałać to zupełnie ściągnąć łańcuch.

I wtedy spotkała mnie kolejna niespodzianka – inni uczestnicy rajdu. Zatrzymywali się na leśnej drodze i oferowali swoją pomoc. Facet przeważnie odmawia, ale tym razem z radością przyjęliśmy zapinkę do łańcucha od drużyny F1. Niestety musieliśmy czekać na pomoc kolejnej drużyny, aby nam pomogła ją założyć, bo nam zupełnie nie szło. A czas uciekał. Pędem ruszyliśmy przed siebie. Udało mi się wyforsować do przodu i biegiem dotarłem już do komisji zbierającej wyniki. Rower porzuciłem przed budynkiem bazy, bo była już ostania minuta limitu. Gdy wpadłem na salę, wg mojego zegarka czasu już minął, ale okazało się, że on się śpieszy i mamy jeszcze 2 minuty! Z tego napięcia na ostatnich metrach nasza drużyna zaliczyła dodatkową kraksę i koziołki na betonie. Ale zdążyliśmy!

Napięcie ostatnich metrów widać na moim pulsie, który na ostatnich kilometrach osiągnął 180 bpm. Cały zapis pokonanej przez nas trasy jest pod adresem http://bit.ly/1gvMQGo

Dziękuję bardzo organizatorom i wolontariuszom, że przygotowali taką wspaniałą  imprezę, a moim towarzyszom za wspólną walkę z przeciwnościami. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy w nocy, w środku ciemnego lasu…