Tego lata miałem jechać na skautowy obóz szkoleniowy. Rodzina w tym czasie miła odbyć rejs na pokładzie jachtu na Mazurach. W ostatnim momencie okazało się jednak, że na obozie nie ma dla mnie miejsca, a na żaglówka miała pełną obsadę i w dodatku będzie na innej inny pies. Musiałem zostać z nim w domu. Żona bardzo się obawiała podróży z Wrocławia na Mazury. Nie przepada za długim prowadzeniem samochodu. Zaofiarowałem się, że ich odwiozę na łódkę, a potem przez tydzień pokręcę się po okolicy z psem i wrócimy razem. Miałem do załatwienia porachunki z młodości. Gdy miałem 16 lat pojechałem z kolegą pod namiot na Mazury i ciężko to przeżyłem. Po 30 latach chciałem na nowo się z zmierzyć z przyrodą, wspomnieniami i samym sobą. Zostawiłem tam kawał serca, a Puszcza Piska rzuciła na mnie jakieś zaklęcie. Poczułem w jakiś sposób, że mnie woła do siebie. W ramach przygotowań kupiłem w sieci przewodnik po Puszczy, ale nie taki współczesny, tylko z czasów mojej młodości. Dzięki niemu ta podróż zapowiadała się nie tylko geograficznie, ale także w czasie. Nie byłem jednak już tą samą osobą. Zabrałem ze sobą cały bagażnik sprzętu, namiot rozkładany w dwie sekundy oraz nowiuteńki samochód. Czy to nie przeszkodzi mi odnaleźć śladów tego przestraszonego chłopca z przeszłości, który wyruszył na swoją pierwszą wyprawę?

Podróż minęła szybko. Po drodze odwiedziliśmy Warszawę, a następnego dnia zajechaliśmy na marinę do Giżycka. Wszędzie wspaniałe jachty, drogie samochody i spragnieni przygód turyści. Nie mogłem się doczekać, kiedy opuszczę rodzinę i pojadę do lasu. Mój pies – „Mini” była trochę skołowana. Kocha wodę i nie mogła zrozumieć, że rodzina się rozdziela. Moment pożegnania był dla niej trudny. Okazało się , że na sąsiednim jeziorze pływa mój brat. Mieszkamy niedaleko od siebie, ale czasami trzeba przejechać całą Polskę, aby się spotkać. Ten wieczór spędziliśmy na jego łodzi, gdzie odpoczywał z rodziną. Wewnątrz byłem rozdarty: z jednej strony drogi, ekskluzywny sport, a z drugiej wspomnienia chłopca, któremu skończyły się pieniądze i nie miał nic do jedzenia. Dziś mi ich nie brakuje, ale tamte życie nie było prawdziwsze? Tą noc spędziłem na fotelu w samochodzie, razem z psem, który był szczęśliwy, że ma mnie. Obudził mnie świt, a właściwie niewygodne spanie. Nasz samochód nie jest do niego zaprojektowany. Będąc w Węgorzewie nie mogłem odpuścić odwiedzenia pobliskiej głównej kwatery niemieckich wojsk lądowych z czasów II wojny światowej. W lasach koło Mamerek jest zachowana cała sieć niezniszczonych bunkrów z tamtego okresu, budowana dla najwyższych przedstawicieli wojsk i władz III Rzeszy.

Rano byłem pierwszym odwiedzającym trasę turystyczną, prowadząca po największych obiektach. Miejsce to jest godne polecenia, ale więcej frajdy dało mi samodzielne przeszukanie pobliskich lasów. Wystarczyło użyć trochę wyobraźni, aby na stacji kolejowej dojrzeć transporty, obok w lesie sieć posterunków i zwiedzić stanowiska ogniowe w zamaskowanych bunkrach broniących dostępu do głównych obiektów. Duże wrażenie zrobiła na mnie opuszczona elektrownia. Dziś cicha, ale kiedyś pełna głośnych maszyn. Tak zapamiętale tropiłem te ślady przeszłości, że nie przeszkadzał mi nawet deszcz i wysoka trwa. Niestety mój pies zachował przytomność umysłu i uparł się, że trzeba wracać do samochodu. Czekała na nas przecież Puszcza. Pod drodze na południe zatrzymałem się na obiad w przydrożnej knajpie. Gdy przy kasie przyszło do płacenia za rybkę, okazało się, że wychodzi jakość strasznie dużo. Ryba na Mazurach jest znacznie droższa niż we Wrocławiu! Wymnożyłem jej wagę przez cenę za 1 kg i okazał się, że sprzedawca pomylił się na jakieś 20%. W ciągu następnych dni przekonałem się, że Mazury, mimo swojej dzikości nie są najtańszym miejscem. Oprócz jedzenia, trudno tam znaleźć jakieś bezpłatne miejsce do parkowania. Miejscowi starają jak mogą, aby przez ten okres zebrać środki na przeżycie roku. Nie dziwię się im zresztą. Sam bym tak robił, choć trudno było mi to zrozumieć, gdy miałem te kilkanaście lat i puste kieszenie. Pierwsza okazja do zapłacenia za parking i zwiedzanie obiektów nadarzyła się zresztą dość szybko. W pobliżu była jedna ze śluz niedokończonego Kanału Mazurskiego – Leśniewo Górne. Gdy ją zobaczyłem, nie mogłem wyjść z podziwu dla jej budowniczych i całego tego projektu.

Miał on połączyć Mamry z morzem. Jego długość to ok 50 km, ale najtrudniejsze było wyrównanie poziomów wody i zgubienie tych 111 m różnicy. Planowano to zrobić za pomocą systemu 10 śluz. Budowę przerwała II wojna światowa i wykonano ją w około 90%. Nowa granica podzieliła kanał na dwie części. Ta po stronie rosyjskiej była już gotowa, ale w nowej sytuacji politycznej popadła w zapomnienie, tak jak po naszej. Te pozostałości jednak naprawdę są imponujące!
Mój plan zakładał zwiedzanie zachodniej części Puszczy Piskiej. Tam zachowały jeszcze resztki pierwotnego lasu, nie tkniętego przez człowieka. Wschodnia część, to przeważnie wtórne lasy sosnowe. Piękne i dostojne, ale jednak „równo” posadzone. W sercu tej zachodniej części znajduje się wioska Krutyń. Spodobało się mi jej centralne położenie, ale nie miałem pojęcia co mnie czeka na miejscu. Postanowiłem ten czas spędzić „na dziko”, tak jak się tylko da w dzisiejszych realiach oraz ograniczeniach człowieka z miasta. Coś trzeba było jednak zrobić z samochodem. Gdy wieczorem dotarłem w pobliże wioski, zaparkowałem na parkingu, nad jeziorem Krutyńskim. Nie wiedziałem, że tamte okolice przyciągają fanów kajakarstwa z całej Europy. Kiedyś ten parking był głównym miejscem rozpoczynania spływów rzeką Krutynią, ale potem zrobiono na tym jeziorze rezerwat przyrody. Było tam naprawdę pięknie! Po wodzie pływały całe stada kaczek i łabędzi. Wokół śpiew ptaków i szum drzew.

Okazało się jednak, że mimo rezerwatu, teren nadal jest popularny wśród miejscowej ludzkości. Rodziny z dziećmi przygodziły się wykąpać i pobawić w wodzie. Bardzo mi się to kłóciło się spokojem przyrody w tym miejscu. Jak zobaczyłem, że po rodzinach przyszli wędkarze i zaczęli rozkładać swój sprzęt, postanowiłem działać. Pogrzebałem w bagażniku i wyciągnąłem kurtkę mundurową oraz zieloną rogatywkę. Jak to na siebie założyłem, to wyglądałem na idealnego strażnika leśnego! Nic nie musiałem robić, czy mówić. Wystarczy, że usiadłem na pniu na brzegu jeziora i wędkarze momentalnie się ulotnili. Zostałem, tylko ja i mama kaczka z swoimi pisklakami. Po jakimś czasie je uśpiła i zapadł zmrok. Mój pies padł znacznie wcześniej. Cały dzień był na nogach, na łonie przyrody, a tu tyle wrażeń! Ja tym razem spróbowałem spania na tylnej kanapie, z nogami w bagażniku. Może tym razem będzie więcej miejsca i lepiej się wyśpię. Niestety rano okazało się, że to nie jest najlepsze miejsce do spania. Po parkingu kręcą się rożni ludzie i miejsca w samochodzie jest jednak mało. Pojechałem rano do wioski, ale ona wcale nie okazała taka dzika. W jej centrum działało kilka firm kajakowych, które swoimi furgonetkami z przyczepami generowały straszny ruch. Dodatkowo wszędzie płatne parkingi. Wróciłem nad Jezioro Krutyńskie, spakowałem plecak i postanowiłem ruszyć w Puszczę.

Początkowo droga prowadziła brzegiem rzeki Krutyni. Kiedyś ten odcinek rzeki był bardzo popularny. Przed wojną dochodziła tam linia kolejowa, którą towarzystwo przybywało i przysiadłwszy się na łodzie flisackie ciągnęło w stronę wioski. Na drugim, mniej dostępnym brzegu rzeki była restauracja, w której można było miło spędzić czas, patrząc na okoliczną przyrodę. Niestety po wojnie tory kolejowe zostały zabrane przez Rosjan jako zdobycz wojenna, a jezioro Krutyńskie zostało zamienione w rezerwat. Flisacy jednak nadal kursują, wioząc wycieczki w górę i dół rzeki. Kajakarze skupili się bardziej na dalszym odcinku, bo mało komu chce się płynąc pod prąd. Dziś wioska kwitnie w porze letniej, ściągając amatorów aktywnego wypoczynku. Na szczęście w jej centrum znajduje się sklep spożywczy, który uratował mnie przed klęską głodu. Śniadanie zjadłem razem z psem na ławeczce Ośrodka Edukacji. Piękne miejsce z które można się wiele dowiedzieć o historii i walorach przyrodniczych tego regionu.

Nadszedł już jednak czas, aby opuścić cywilizację. Na zachód była puszcza i jezioro Mokre. Ta kilku kilometrowa droga obfituje w atrakcje. Po drodze mijamy drzewa – pomniki przyrody oraz rezerwat Zakręt. Jednak niepodziewanie droga zakręca, a w oczy uderza otwarta przestrzeń jeziora. Mój pies „Mini” z radością ruszył do wody. Dzień był upalny! Na brzegu było pole namiotowe, na którym biwakowali kajakarze, który płynęli przez jezioro. To miejsce też ma długą historię. Było nawet zaznaczone na tej starej mapie, którą posługiwałem się za młodu. Niestety jak to bywa w miejscach, do których jest utrudniony dojazd samochodem, stało się już one atrakcyjne tylko dla koneserów. Kajakarze nie potrzebowali już wiat i ujęcia wody. Mimo, że „budynki” chyliły się ku upadkowi, pomost prowadzący w jezioro był wyremontowany. Było też miejsce na ognisko. Cóż więcej trzeba do szczęścia! Mimo, że było to piękne miejsce, w planach była dalsza wędrówka. Chciałem dojść do Spychowa i być może skorzystać z noclegu na stacji kolejowej. Przynajmniej na mapie ta miejscowość miała swój dworzec kolejowy.

Dalsza droga prowadziła wzdłuż brzegu jeziora. Co chwila moim oczom ukazywały się ciche zatoczki. Postanowiłem skorzystać z jednej z nich i się wykąpać. Pies poszedł moim tropem. Mini bardzo polubiła chlapanie się wodą i płynięcie po rzucany patyk. Woda dała jej wiele radości. Obok szlaku znajduje się najstarsza sosna na Mazurach – „Królewska”. Niestety uschła w 1973, ale nadal stoi. Ma ponad 300 lat. Ciekawe są też jej koleżanki. Niektóre z nich wyglądają na bardzo stare. Wiele z nich ma naciętą i ściągniętą korę. To efekt dawnego pozyskiwania żywicy na potrzeby przemysłu. Tuż obok leśne jeziora Kruczek Duży ze swoimi pływającymi wyspami. Pierwsza miejscowość na trasie ma dziwną nazwę Zgon. Trochę pasowała do naszego nastroju po zrobieniu tych kilkunastu kilometrów w upale. W centrum wsi znalazłem wspaniałą jadłodajnię. Placki ziemniaczane tam kupione były chrupiące, a wizyta w łazience pomogła nam uzupełnić zapasy wody. Trzeba było jednak ruszać w dalszą drogę. Przed nami kolejne połacie puszczy do odkrycia! Po jakimś czasie szlak dotarł do jeziora Kierwnik i na jego południowym krańcu napotkaliśmy tabliczkę prowadzącą do obozu harcerskiego. Postanowiłem go odwiedzić i zobaczyć jak tam się bawią dzieci. Niestety po dojściu do bramy obozowej powitała nas cisza. Zostałem jednak zauważony i podszedł do mnie drużynowy „w cywilu”. Okazało się, że stanica harcerska jest gotowa na przyjęcie ludzi, tylko … nie będzie ich w tym roku. Zostałem zaproszony na zwiedzanie obozu i serce mi się krajało widząc rozłożone puste namioty, gotową kuchnię i bezrobotną kadrę. Na miejscu była kucharka i ratownik, który nie miał zajęcia. Przykro było patrzeć na tyle sprzętu i pracy włożonego w jego rozstawienie. Podobno wszyscy harcerze z ZHP byli w tym roku na zlocie w Gdańsku. Pożegnaliśmy się i idąc dalej wzdłuż torów dotarłem do dworca we Spychowie. Okazało się jednak, że jest on już zasiedlony. Z jego budynku dochodził gwar mieszkających tam rodzin. Nici z noclegu. Musiałem wymyśleć jakąś inną opcję i to dosyć szybko, bo zbliżał się wieczór.

Patrząc na mapę, wpadł mi w oczy „Niedźwiedzi Kąt”. To miejsce, gdzie w 1804 zabito ostatniego niedźwiedzi w puszczy. Przypominał mi się opis polowania na to zwierzę zawarty w „Krzyżakach” Sienkiewicza. To musiało być właśnie tu, choć przed wiekami. Jedno wydawało się pewne – dziś niedźwiedzia nie spotkam. Jednak trzeba było ruszyć ostro w puszczę. Upał zaczął już się zmniejszać i okazało się zachętą dla komarów, które dotychczas kryły się w zaroślach. Nie wiadomo skąd otoczyła mnie ich cała chmara. Rzuciły się na mnie z wielką żarłocznością, jakby naprawdę długo nie widziały człowieka. Przyśpieszyłem kroku, a nawet zacząłem biec. Niewiele to jednak pomagało. Nawet jak mocno wymachiwałem rękami i nogami, to obsiadły mnie z tylnej części łydek i kłuły niemiłosiernie. Szybko założyłem długie spodnie, ale to nie pomagało. Mimo, że szybko się przemieszałem, to chmura komarów zawsze mnie doganiała. Gęstniała też z każdą chwilą, bo do starych znajomych dołączali się ich koledzy. Słońce zaczęło już zachodzić i musiałem na gwałt rozbić obóz. Znalazłem suchsze miejsce na wzgórzu i rozłożyłem hamak miedzy drzewami. Początkowo planowałem rozwinąć tarp, czyli daszek na wypadek deszczu, ale zrezygnowałem z tego. Nie zapowiadało się na deszcz, a mój pies też potrzebował ochrony przed komarami. Kłapał na nich zębami, próbując ich zagryźć. Musiałem go przywiązać do drzewa, aby nie uciekł przed nimi do puszczy. Nie znalazłbym go potem. Tymczasem nakryłem go plandeką. Ja planowałem zakopać się w śpiworze. Mimo wieczoru, nadal było bardzo ciepło, w okolicach 30 C. Normalnie w takich warunkach nie zapinałbym śpiwora, bo będzie mi za gorąco. Komary jednak nie pozostawiły mi tej opcji.

Postanowiłem rozebrać się do naga, wejść do śpiwora i szczelnie się zapiąć. Na głowę włożyłem czapę z daszkiem, a do uszu zatyczki. Nie mogłem już znieść brzęczenia tej chmary komarów. Na szczyt śpiwora założyłem moskitierę na kapelusz. Dzięki temu, będąc szczelne zapięty w śpiworze, na zewnątrz widziałem tylko małe okienko przysłonięte siateczką moskitiery. Okoliczne komary z wściekłością atakowały jej oczka, aby dobrać się do twarzy i napić się mojej krwi. Widziałem je kilka centymetrów przede mną. Zatyczki tylko trochę niwelowały potężne brzęczenie. Czułem się zupełnie bezradny. Nie mogłem nic zrobić, nawet machnąć ręką.

Przypomniała się scena z książki Orwella „Rok 1984”, gdzie aby złamać więźniów, najpierw długo ich obserwowano, aby precyzyjnie stwierdzić, czego tak naprawdę w życiu boją się najbardziej. O takich rzeczach przeważnie nigdy nie mówimy i często sobie nie zdajemy z nich sprawy. Moja sytuacja było bardzo podobna do losów głównego bohatera tej powieści z dwój powodów. Po pierwsze, gdy zaprowadzili go pokoju 101, to założyli mu na głowę klatkę, do której włożyli głodne szczury. Wystarczyło podnieść blokadę drzwi, aby dobrały się one do jego twarzy. Strach przed szczurami był najbardziej skrywaną częścią osobowości tamtej osoby. W moim przypadku chodziło o komary. Moja historia walki z nimi ciągnie się już od dzieciństwa. Nie potrafię usnąć w pomieszczeniu w którym jest choć jeden komar. Będę go tropił całą noc, aż go zabiję. Zatłukłem ich już dosłownie całą masę. Jednak tym razem to one miały przewagę. Zrobiło się już całkiem ciemno. Brzęczenie komarów nie malało. Czasami słychać było szczęk kłów mojego psa, chcącego ugryźć komara. Ja, nagi, mogłem tylko patrzeć w niebo. W tym śpiworze i bezruchu poczułem się jak w trumnie. Nie wiedziałem już, czy to jawa, czy sen. Gdy w pewnym momencie otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą pełno gwiazd. Komary już trochę ucichły, albo się do nich przyzwyczaiłem. Czułem, że przestałem istnieć. Zlałem się zupełnie z przyrodą dookoła, jakbym stracił moje ciało i osobowość. Zobaczyłem jak niewiele znaczę na tym świecie, że nawet komar jest ode mnie potężniejszy, a moje życie jest tylko chwilą. W wyobraźni widziałem siebie unoszącego się nad lasem w stronę gwiazd. Jakbym umarł i unosił się do nieba.

Obudził mnie poranny chłód i ruch maszyn wokół leśniczówki, która jak się okazało była niedaleko. Coś w nocy musiało się stać niesamowitego, bo z 30 C wieczorem teraz było tylko 13 C. Szybko się ubrałem i użyłem pozostałych rzeczy do przykrycia psa, który cały trząsł się z zimną. To on był prawdziwym bohaterem tej nocy, bo musiał walczyć z komarami i zimnem. Te małe owady też gdzieś zniknęły. Chyba znudziły się naszą obecnością. Pozbierałem nasze rzeczy i ruszyliśmy w dalszą część drogi. Jednak Niedźwiedzi Kąt pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Kierowaliśmy się na wschód – w stronę jeziora Nidzkiego. Tamta część Puszczy Piskiej była bardziej zagospodarowania i głownie pokryta lasami sosnowymi. Między drzewami wiła się piaszczysta droga, która była dopuszczona do ruchu drogowego. Takie drogi rzadko spotyka się już w Polsce. Po prostu las, znaki drogowe i kamienne drogowskazy. Doszliśmy do miejscowości Karwica. Skończyła nam się już woda i mogłem szukać sklepu, aby kupić parę butelek. Postanowiłem jednak spróbować starego sposobu i poprosić o nią w pierwszym gospodarstwie, które napotkamy. Nigdy tego jeszcze nie robiłem, ale po tej nocy w lesie wyglądałem naprawdę na osobę z innej epoki. Czułem się też jakbym tam stracił swoje miejskie ubranie. Okazało się, że poproszenie o wodę nie jest takie trudne. Otrzymaliśmy od gospodyni pełne butelki. Co to była za woda! Wspaniały smak i chłód.

Upał już niestety powrócił. Musieliśmy przejść całą wioskę, aby dojść do jeziora, a właściwe kąpieliska. Było one pełne ludzi, którzy przyjechali tam na swoje wakacje. Rodziny z dziećmi, kolonie, frytki i kotlety schabowe. Fajnie było zjeść porządny obiad, ale ten gwar przypomniał mi, że Mazury to popularne miejsce na odpoczynek. Pies nie był mile widziany na plaży, musieliśmy odejść trochę na bok. Nie zdawałem sobie sprawy jak Mini lubi wodę i pływanie. Dla niej ten świat też był egzotyczny. Tyle nowych zapachów, zwierząt i możliwości. W swoich eksploracjach zapędziła się daleko, goniąc stado kaczek. Chciała zapewne, aby przyjęły ją do swojego stada. Było tam ładnie, ale za dużo ludzi i cywilizacji. Nie tego szukałem. Aby przejść na jego drugi brzeg, musiałem obejść całe jezioro. Ruszyliśmy więc razem na północ. Niestety z każdym kilometrem widziałem, że z moim psem jest coraz gorzej. Upał się wzmagał, a on nie mógł ściągnąć swojego futra.

Dotarliśmy do leśniczówki Pranie, gdzie znajduje się muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Poeta tam mieszkał i tworzył w latach 50-siątych ubiegłego wieku. Wtedy musiało tam być dziko i spokojnie. Dziś to obiekt bardzo atrakcyjny turystycznie, z wypielęgnowanymi trawinkami. Nie wpuszczono nas na jego teren. Powodem był mój pies. Korzystając z obecności ludzi i samochodów, próbowałem złapać okazję, która by nas podwiozła do miasteczka. Chciałem zaoszczędzić siły psa. Niestety nikt nas nie chciał zabrać i ruszyliśmy na pieszo. Na drodze był duży ruch, ale nikt nie reagował na moje próby zatrzymania samochodu. Chyba wyglądaliśmy zbyt nietypowo. Na szczęście zatrzymał się jeden pojazd, prowadzony przez parę młodych Niemców. Przez kilkanaście minut mieliśmy okazję pogadać. Zastanawiałem się, co ich przyciągnęło w te strony. Okazało się, że nie historia i dawna niemieckość tych ziem, a ich dzikość i możliwość zanocowania w lesie. U siebie takich atrakcji nie mają!

Ruciane Nida powitał mnie turystycznym gwarem. Należało pomyśleć o dzisiejszym noclegu. Mając w pamięci ubiegłą noc, nie chciałem ponownego spotkania z komarami. Podczas marszu przekonałem się, że nawet w lesie sosnowym czają się ich stada i tylko czekają, aż zelżeje upał. Myślałem, że w tej miejscowości znajdę nocleg, ale jego rozległość mnie poraziła. Do tego doszła słaba forma Mini. Musiałem na nowo przemyśleć plan na kilka najbliższych dni. Bez dodatkowych zabezpieczeń nie wygram z komarami. Mają niestety przewagę liczebną. W samochodzie, który zostawiłem na parkingu miałem namiot, z wystarczającą moskitierą oraz środki odstraszające owady. Przesadziłem też z liczbą kilometrów. To było za dużo dla mojego psa. Postanowiłem wrócić i zaszyć się tam, gdzie obojgu nam się podobało – na polu namiotowym nad jeziorem Mokrym. Tam było to, co potrzebowaliśmy: cisza, spokój, ludzie na poziomie, wieczorne ogniska i kąpiele do woli. Tylko jak wrócić? Trzeba było szybko coś wymyśleć, bo kończył się dzień. Ruszyliśmy w stronę drogi do Krutynia, licząc na to, że ktoś nas podwiezie przynajmniej do Ukty. Do tej miejscowości spływali kajakarze, których potem zabierały furgonetki do samochodów, które zostawili na parkingu w Krutyniu. Ruch na drodze był spory, ale nikt nie chciał się zatrzymać. Zapowiadało się, że jednak nie zdążymy dziś wrócić. Nagle jedno z aut stanęło obok nas. Okazało się, że to taksówka. Nie miałem już ochoty bawić się do końca we włóczęgę i skorzystałem z jej usług. Zapakowałem się do niej ze swoim plecakiem i psem. Po 10 minutach byliśmy już w Ukcie. Panowie z firmy kajakowej potraktowali nas jak swoich i odwieźli na parking przy jeziorze Krutyńskim. Samochód na szczęście czekał na nas nienaruszony, aczkolwiek pojawili się wokół niego nowi goście. Zaczęli już podejrzanie na niego potrzeć, bo stał już tak któryś dzień. Sami jednak doszli do wniosku, że przecież niektóre ze spływów są wielodniowe! To była ostatnia noc w samochodzie. Następnego dnia czekała na nas przygoda na jeziorze Mokrym. Musiałem sobie poukładać w głowie, co przeżyłem podczas tych paru dni i dalej szukać wspomnień z młodości.
