Potwór z jeziora Mokrego

Czas czytania: 9 minut

Po przeżyciach w Puszczy Piskiej wróciliśmy do Krutynia i postanowiliśmy leczyć rany nad jeziorem Mokre. Znajdowało się tam pole namiotowe oraz pomost prowadzący do wody. Każdy z nas miał swoje własne cele do osiągniecia. Mój pies – „Mini” bardzo polubiła wodę, pływanie i chlapanie się w niej, zwłaszcza w upały, które przyszły tego lata. Ja chciałem trochę zwolnić z aktywnością i posłuchać siebie oraz … innych ludzi. To miejsce nad jeziorem nie miało stałych mieszkańców. Zatrzymywali się tam przeważnie kajakarze, którzy brali udział w wyprawach. Aby dotrzeć do jeziora trzeba pokonać ok 2 km drogi przez las. W Mazurskim Parku Krajobrazowym jest zakaz jazdy samochodem po drogach leśnych. Podobnie jak w pozostałej części kraju. Wyjątkiem są odcinki dopuszczone do ruchu. Są one oznaczone tablicami oraz mają zwykłe znaki drogowe. Na moje szczęście w głębi lasu znajdowała się leśniczówka i z tego powodu musiała do niej prowadzić ogólnodostępna droga. Tyle, ile „się dało” wjechałem do lasu i zaparkowałem przy tej drodze. Gdy wypakowywałem sprzęt z samochodu zastanawiałem się jak mu tu będzie i co z niego zostanie. Auto nie miało jeszcze roku i ciągle miało status „nowego”. Cieszyłem się, że nie jest to jakiś drogi model, o który musiałbym się bać i pilnować. Takie przywiązanie spowodowało by, że moje życie ograniczyło by się do miejsc, gdzie są tylko parkingi strzeżone i … nie ma takich przygód, które najbardziej lubię. Jest też przecież ubezpieczenie, które powinno zapewnić dodatkową wolność wewnętrzną. Jako zabezpieczenie przed komarami zabrałem dwusekundowy namiot, kupiony na wyprzedaży w … Biedronce. Nie był zbyt poręczny w transporcie, ale do przejścia mieliśmy już tylko kilometr. Zawsze lubiłem drogi przez las, zwłaszcza sosnowy. Gdy się maszeruje, ma się miękko pod nogami, bo przeważnie są to tereny piaszczyste. Dzięki brakowi podszytu, wzrok sięga daleko i można czasami zobaczyć zwierzęta lub jakieś pozostałości tajemniczych budowli. Lasy przez wieki były miejscem gospodarki i miejscem zamieszkania dla odważnych ludzi, którzy nie bali się samotności czy też umieli sami zadbać o siebie. Po II wojnie, gdy w kraju masowo elektryfikowano całe wsie okazało się, że do wielu przysiółków nie opłaca się już ciągnąć linii energetycznych. Na starych mapach pozostało wiele śladów po gajówkach czy też leśniczówkach, które dziś nie istnieją. Czasami na ich miejscach można spotkać wyschniętą studnię, czy też fragmenty sadu z drzewami owocowymi.

Mini pierwsza zobaczyła, a właściwie poczuła jezioro. Zapach wody to coś innego niż ta sosnowa żywica. Nie mogłem jej utrzymać i uciekła mi do przodu. Ja z gratami zostałem jeszcze w lesie. Gdy dotarłem nad brzeg, znalazłem ją na pomoście, wpatrującą się w przestrzeń, która się przed nami rozciągała. Okazało się, że jezioro to takie dziwne miejsce … bez drzew. Był już późny ranek i trafiliśmy na porę wielkiego pakowania. Na polu namiotowym były dwie ekipy, który tu nocowały i teraz ruszały w dalszą drogę. Przy pomoście kołysały się na wodzie ich kajaki. Na środku polanki dymiły się jeszcze resztki ogniska. Po niedługim czasie zostaliśmy sami. Zastanawiałem się, co tu będziemy robić. Nie ma tam prądu, łazienki i bieżącej wody, słaby zasięg telefonii komórkowej i daleko do sklepu. Postanowiłem czekać i zdać się na to co życie przyniesie. Gdy pędzę w codziennym biegu, często umykają mi jego szczegóły i przez to jest ono zafałszowane i niepewne. W takim miejscu, daleko od cywilizacji miałem okazję poczuć ciszę i poćwiczyć słuchanie. Nie tylko odgłosów przyrody, ale przede wszystkim ludzi. Może trudno w to uwierzyć, czytając moje teksty, ale najbardziej lubię słuchać historii innych, zwłaszcza pochodzących z głębi serca. Ta przystań nad jeziorem została dla mnie miejscem spotkań z dziejami ludzi, którzy tam zawitali częstokroć po kilkudniowej tułaczce w kajaku czy też łodzi. To były opowieści tych, którzy zdążyli już trochę wyciszyć swoje wnętrze, a przyroda i brak innych osób sprzyjał otwartości. Siedziałem nad brzegiem jeziora i razem z psem wypatrywaliśmy nowych gości. Staliśmy się jedynymi stałymi mieszkańcami tego pola namiotowego i zacząłem być uważany przez wielu za jego gospodarza. Mini zajmowała się witaniem gości. Radośnie podbiegała do cumujących kajaków, z wzajemnością czule witana zwłaszcza przez dzieci i tych, którzy swoje zwierzaki zostawili w domu. Ja mogłem służyć znajomością terenu i zwyczajów. Wieczorem było już czasami rozbitych kilka namiotów. Na środku rozpalaliśmy ognisko, które przyciągało wszystkich, dotychczas zajętych rozpakowaniem i przeglądem sprzętu. Mój pies po całodziennym wodnym szaleństwie szedł szybko spać, najchętniej w okolicach puchowego śpiwora. Ja zostawałem przy ognisku. Często razem je rozpalaliśmy z dziećmi osób, które przybyły na to pole. Uczyłem ich krzesania iskier za pomocą magnezowego pręta, układania gałązek tak, aby je rozpalić jedną zapałką. Gdy dzieci poszły spać, był czas na opowieści dorosłych. Jak znajdzie się dobry słuchacz, to ludzie zaczynają się dzielić nie tylko słowem. Bardzo często kolację jadłem z zapasów kajakarzy, a wieczory umailiśmy sobie piwem z ich bagaży.

Wśród wodnych wędrowców można było rozpoznać kilka grup. Pierwsza, najgroźniejsza, to kajakarze na wojennej ścieżce. Taka załoga składała się z ojca i syna w wieku ok 10-12 lat. To była prawdziwa męska wyprawa, która miała wprowadzić młodzieńca w skomplikowany świat prostych męskich zasad. Podczas takiej podróży nie ma miejsca dla innych osób, zwłaszcza innych mężczyzn. Ojciec musi być na niej tym najważniejszym. Czasami jest to pierwszy albo jedyny czas w roku, gdy syn może z ojcem tak długo przebywać razem. Jeżeli tylko uda się go na tyle zainteresować, aby przeżyte przygody choć na chwilę zaspokoiły głód komputera, to ta wyprawa pozostanie w jego pamięci na całe życie. Myślę, że wielu z ojców na tym szlaku odbyło już tą drogę w swoim dzieciństwie ze swoimi rodzicami. Teraz jest okazja, aby przywołać te wspomnienia i zaszczepić je u młodszego pokolenia. Mam nadzieję, że za kilkadziesiąt lat jezioro Mokre powita kolejne pokolenie z tej rodziny.

Bardziej przyjazne i kontaktowe były rodziny z dziećmi. Chciały im zapewnić już rzadko spotykany wśród ich rówieśników rodzaj dzikiej przygody. Podziwiałem ich odwagę oraz zorganizowanie. Nie jest łatwo zapakować cały dobytek do niepewnej łódki i płynąć w nieznane. Z pogodą na szlaku rożnie bywa. Zdarzają się deszcze i prawdziwe letnie burze, ale na jeziorze największym zagrożeniem jest wiatr i wysokie fale. Płynięcie pod wiatr jest strasznie wyczerpujące. Nasza spokojna zatoczka była jak schronisko w górach. Tutaj było już cicho i spokojnie. Obserwując dobijające do brzegu rodziny zauważyłem jednak, że to nie zagrożenia przyrody są najtrudniejsze. Najwięcej problemów rodził wybór, które dziecko ma płynąć z którym rodzicem, zwłaszcza jeżeli któryś z nich był mniej dostępny na co dzień. Poszczególne etapy wyprawy kajakowej trwały przeważnie kilka godzin, w czasie których miało się rodzica na wyłączność. Było o co walczyć! Serce mi się krajało, jak widziałem jak jedna z córek walczy o uwagę ojca. Była tak bardzo o niego zazdrosna, że histerycznie się cieszyła, gdy jej brat skoczył niefortunnie do wody i mocno się poturbował. W takiej sytuacji trudno było rodzicom zachować spokój i cierpliwość. Wieczorem Marian opowiedział mi przy ognisku swoją historię. Był wziętym elektrykiem, który przez lata jeździł na Zachód, aby tam porządnie zarabiać na utrzymanie rodziny. Tymczasem dzieci podrosły i zauważył, że nie wystarczają im już jego wizyty. Nie cieszyły się już tak mocno z prezentów, jak z niego samego. Zdecydował, że czas wrócić do kraju i pracować tutaj za mniejsze pieniądze, ale być z rodziną. Zaczął szerzej patrzeć na świat i zobaczył, jak pieniądze przysłaniamy mu wiele rzeczy. Ostatnio wstrząsnęła nim śmierć właściciela przedsiębiorstwa budowalnego dla którego pracował. Zgromadził on znaczny majątek, ale nie zdążył się nim nacieszyć, bo dostał zawału serca. Pod wpływem tych doświadczeń zapragnął pokazać swoim dzieciom, co jest najważniejsze w życiu. Pomyślał, że wspólna przygoda na kajakach zjednoczy na nowo rodzinę i pokaże, ile radości jest prostocie. I nie trzeba na to dużo pieniędzy.

Okazało się, że w lesie przydaje się także znajomość języków, zwłaszcza niemieckiego. Sąsiedzi za zachodniej granicy szukali u nas tej dzikości, której sami się już pozbyli. Z radością podziwiali naszą przyrodę, nieuregulowane rzeki i jeziora oraz brak asfaltowych dróg w lasach. Wielką atrakcją dla nich było nocowanie na naszym polu namiotowym, w spartańskich warunkach. Przeważnie były to wyprawy młodych dziewczyn, koleżanek lub par w rożnym wieku, rzadko z dziećmi. Mieli ciekawe rozwiązania techniczne i sprzęt na najwyższym poziomie. Wtedy po raz pierwszy na żywo zobaczyłem kanadyjkę z beczką na zapasy pośrodku łodzi. Przypomniały mi się opowieści Jamesa Coopera z początkowych czasów Stanów Zjednoczonych. Tak musiały wyglądać wyprawy w głąb nieznanego lądu, gdzie rzeka była jedyną dostępną drogą. Niestety moja znajomość języków była za słaba, aby ich naciągnąć na opowieści o swoim życiu. Niemniej, zdarzało się robić za tłumacza między mieszkańcami pola.

Ostatnia grupa to samotni wędrowcy. Zdarzali się raczej rzadko, bo byli to mężczyźni w wieku ok 40 lat, przeważnie w dość dramatycznej sytuacji życiowej. Na szlaku szukali inspiracji i wskazówek do dalszego życia. Te rozmowy były dla mnie najciekawsze, bo mieliśmy wiele wspólnego. Odległość od cywilizacji sprzyjała zaglądaniu w głąb siebie. W takim miejscu, wyostrzają się zmysły i człowiek zaczyna wiedzieć rożne rzeczy. Niektóre z tych opowieści były dramatyczne. Waldek opowiadał mi jak bardzo się bał podczas burzy na jeziorze. Było zupełnie ciemno i stracił orientację. Nie wiedział w którym kierunku ma płynąć. Nagle bardzo daleko zobaczył światełko. Intuicyjnie zaczął się na nie kierować. Ono go uratowało i doprowadziło bezpiecznie do brzegu. Objawienie, prawie jak Gwiazda Betlejemska.

Zostałem uznany gospodarza pola, choć wieczorami pojawiał się właściciel, a właściwie ajent. Kiedyś takie odwiedziny były przykre, bo nie miało się na opłaty. Dziś mogłem z nim porozmawiać jak trudno przeżyć w tych okolicach poza sezonem turystycznym, gdy Krutyń zamienia się w wioskę, w której nikogo nie można spotkać na ulicach. Doceniałem to, że jest osoba, która zadba o wybudowanie i naprawę pomostu. Miejsce to było na tyle atrakcyjne, że odwiedzało je więcej osób z okolicy. Pewnego dnia usłyszałem na drodze straszny hałas. Okazało się, że starsza pani nie wyhamowała i wywróciła się na polnej drodze. Pomogłem się jej pozbierać, a w zamian usłyszałem jej historię. Pani Helena mieszka w wiosce i wynajmuje pokoje dla letników. Na ten koniec świata doprowadziła ją miłość, a właściwie nakaz pracy, jaki otrzymał jej mąż – leśnik. Pochodzą oni z wielkopolski, gdzie się poznali i pobrali. Po wojnie te tereny należały do „odzyskanych” i wiele osób z głębi Polski zostało wysłanych, aby w tych okolicach organizować na nowo gospodarkę. To co miało być chwilową delegacją przeradzało się w nowe życie. Ludzie tutaj wyremontowali poniemieckie domy, tutaj urodziły się ich dzieci, a przedsiębiorstwa z ich młodości już często nie istniały. Za to na miejscowym cmentarzu pojawiały się kolejne groby. Tak, jak męża pani Heleny. Mimo wszystko została tu na posterunku, pośród tych jezior i lasów.

Zachody słońca przyciągały osoby o romantycznym usposobieniu. Jednymi z nich była Karolina i Adam, młode małżeństwo z Warszawy, którzy opowiedzieli mi o swojej miłości. Poznali się jeszcze w dzieciństwie, właśnie na tym polu namiotowym. W tamtych czasach przyjeżdżały tu rodziny na 2-3 tygodnie. Dorośli zajmowali się sportami wodnymi i sobą i … nie przeszkadzali dzieciom w zabawie. Takie gromady dzieci łączyły w grupy – „bandy” i razem z miejscowymi bawiły się od świtu do zmroku. Wystarczyła wspólna obecność, przyroda i brak wzmożonej kontroli dorosłych. Karolina pochodziła z miejscowych, a Adam był z Warszawy. Ich wspólna przygoda wakacyjna była dalej kontynuowana korespondencyjnie i z czasem ich związek się jeszcze pogłębił. Ich wspomnienia i opowieści pokazały mi, że obecne życie na tym polu jest już tylko namiastką jego wcześniejszej chwały. Pokazali mi, gdzie kiedyś stały wiaty, w których przygotowywało się posiłki oraz ręczna pompa, która dostarczała pitnej wody. Teraz po nich zostały tylko zarośla z butwiejącymi belkami. Oczami wyobraźni słyszałem te radosne krzyki dzieci, które mogły się wyrwać z miasta. Zachód słońca skłaniał też do modlitwy. Widok tego piękna na pomoście, powodował, że serce przepełniała wdzięczność dla tego, co to stworzył. Nie byłem w tym odosobniony. Pewnego dnia na pomost wkroczyła grupa dziarskich kobiet, z maryjną pieśnią na ustach. Niewiele z niej niestety zrozumiałem, bo była ona po niemiecku. Jednak radość i wdzięczność nie potrzebują języka. Emocje z niej bijące były takie same jak u mnie.

Największą osobowością na tym polu był jednak mój pies. Ja przy nim nie znaczyłem wiele. Przez wiele osób byłem widziany tylko jako właściciel Mini. Ona tam robiła prawdziwą furrorę. Odkryła tam, że kocha plusk wody! To niesamowite, ale jak usłyszała, że gdzieś ktoś się kąpie lub tylko chlapie wodą, to zaraz ruszała w tamtym kierunku. Chodziło jej o to, aby zostać pochlapanym, aby spróbować złapać w zęby krople wody. To było tak fantastyczne zajęcie, że mogła godzinami stać na dwóch tylnych nogach w jeziorze, a swój pysk kierować w stroną nadlatującej wody. W jej wydaniu, to były prawdziwe pokazy, dosłownie jak w cyrku. Wokoło zawsze zbierali się widzowie, którzy podziwiali jej popisy. Te występy nigdy się jej nie nudziły. Gorzej ze mną. Po jakimś czasie bolały mnie już ręce od jej chlapania. Smutno mi było, bo wiedziałem, ile to dla niej znaczy. Zacząłem proponować, aby inni spróbowali ją polać wodą. Wszyscy byli zaszokowali jej reakcją i radością. Niestety zawsze to ona wygrywała w tej walce, bo mogła łapać krople bez końca, a każdemu z ludzi z czasem znudzi się chlapanie. Pewnego dnia jednak spełniło się jej najskrytsze marzenie! Nad nasze jezioro przyjechały dziewczynki z pobliskiego obozu konnego. To była prawdziwa uczta radości! Wszystkie one kochały zwierzęta i jak odkryły, jak sprawić radość Mini, to prześcigały się w tworzeniu plusków. Było ich na tyle dużo, że mogły się zmieniać i mój pies wreszcie mógł osiągnąć spełnienie. Jego popularność nad jeziorem przeszła wszelkie oczekiwania. Niektórzy z odwiedzających to miejsce robili sobie z nią pamiątkowe zdjęcia.

Wszystko ma jednak swój koniec. Na tym brzegu zapomniałem o całym pozostałym świecie. Z tego błogiego stanu wyrwał mnie telefon od żony, że ich rejs się już kończy i czas ich odebrać z przystani nad Jeziorem Mikołajskim. Z niechęcią spakowałem swoje rzeczy i ruszyliśmy razem z psem szukać swojego samochodu pozostawionego w lesie. Na szczęście był tam, gdzie go zostawiłem. Trochę przysypany igliwiem, ale odpalił od razu. W czasie jazdy powrotnej naszły mnie myśli refleksyjne. Zasłuchany w opowieści innych zapomniałem po co przyjechałem na Mazury. Miałem odnaleźć swoje ślady sprzed 30 lat i doszukać się przyczyn klęski wyprawowej, którą wtedy przeżyłem. Pojechałem na to pole namiotowe, na którym wtedy mieszkałem i znalazłem tylko zarośniętą łąkę i resztki przegniłych, przewróconych elementów wyposażenia. Dużo tu się zmieniło przez te lata. Ludzie spotkani nad jeziorem Mokrym uświadomili mi, jak mało wtedy miałem doświadczenia w organizacji takich wyjazdów. Zabrakło mi rodziców lub przewodników, którzy nauczyli by mnie jak planuje się wyprawy, jak się na nie spakować i co na nich robić. Miałem za to sporo nierealnych oczekiwań wziętych z literatury podróżniczej, która znacznie odbiega od rzeczywistości i obecnych czasów. Zobaczyłem, że moją misją jest nauczyć tego moją rodzinę, a zwłaszcza dzieci. Postanowiłem, że następnym roku to ja zorganizuję wyprawę kajakową po jeziorach i rzekach Mazur. Koniecznie wtedy razem odwiedzimy jezioro Mokre.