Czas czytania: 11 minut

W 2020 dopadła nas pandemia koronawirusa. Do Polski dochodziły straszne wieści, co się dzieje w innych krajach. Najbardziej przeżywaliśmy tragedię mieszkańców północnych Włoch, którzy jako pierwsi zetknęli się z tą chorobą na dużą skalę. W naszym kraju wybuchła panika, którą rządzący starali się powstrzymać rożnymi administracyjnymi rozporządzeniami. Wszystkimi środkami starali się ograniczyć kontakty międzyludzkie, z których chyba najbardziej dokuczliwym był zakaz wychodzenia z domu. Nazywane było to kwarantanną i było automatycznie nakładane na osoby u których wykryto ślady wirusa. Obecność w domu była kontrolowana za pomocą aplikacji, którą zarażony musiał zainstalować na swoim telefonie. Jako że było to powszechnie ignorowane, do pilnowania ludzi w domu skierowano patrole policyjne, które dzwoniły do pacjenta, aby pokazał się w oknie domu. Pomysłowość Polaków w obchodzeniu przepisów rosła wraz z kolejnym ich powstawaniem. W tle walki z niedogodnościami były jednak prawdziwe tragedie i śmierci osób, które wyglądały na okazy zdrowia. Nikt nie wiedział, czy dopadła go grypa, koronawirus, czy też zwykłe przeziębienie.

W naszej rodzinie byliśmy szczęściarzami. Mieliśmy psa, którego posiadanie usprawiedliwiało wyjście z domu. Ja mogłem pracować zdalnie, a dzieci cieszyły się z początkowego braku szkoły i pierwszych zdalnych lekcji, na których nauczyciele uczyli się obsługi komputera i systemów konferencyjnych. Ceny mikrofonów i kamer internetowych wzrosły kilkakrotnie. Nie można było też ich normalnie kupić. W pewnym momencie żona poczuła się gorzej i postanowiła się zgłosić na test obecności wirusa. Reszta rodziny czuła się dobrze i staraliśmy się jej to wyperswadować, bo w gdyby test okazał się pozytywny, to cała rodzina dostała by nakaz kwarantanny. Obawa o zdrowie i poczucie obowiązku jednak zwyciężyło i Basia pojechała na test, który potwierdził zarażenie. W tym momencie dostaliśmy smsem informację o nałożeniu na nas kwarantanny. Miała ona się zakończyć 14 dni po tym jak zakończy się okres przewidziany dla chorej osoby. Czekało nas więc 4 tygodnie siedzenia w domu.

Jedynym sposobem na ominięcie tego przepisu było samodzielne zgłoszenie się na test, który mógłby wykazać brak wirusa. Jeżeli jednak u kogoś zostałby znaleziony, to była by jeszcze gorsza sytuacja. Postanowiliśmy jednak zaryzykować i następnego dnia we trójkę pojechaliśmy się samochodem na stadion Olimpijski i ustawiliśmy się w kolejkę oczekujących. Czułem się jak w kinie dla zmotoryzowanych. Po jakimś czasie dotarliśmy do bramek i dzielne osoby ze służby zdrowia wsadziły nam próbniki do nosa. Nie było to zbyt przyjemne, ale z ulgą i napięciem wracaliśmy do domu. Wyniki, które przyszły następnego dnia, nie wykazały u nas obecności wirusa. Zostaliśmy uwolnieni!

Nikt nie znał rozmiarów przyszłego zasięgu choroby i w początkowym okresie pojawiło się wiele dziwnych ograniczeń, które były elementem powszechnych żartów. Jednym z nich był zakaz wstępu do parków i lasów państwowych. Nasz park koło bloków został otoczony taśmą ostrzegawczą i informacjami, że nie wolno tam wchodzić. Niestety psy nie umiały tego zrozumieć i ciągnęło ich na znajomą trawkę. Do śmiechu nie było jednak branży turystyczno-hotelarskiej, która na początku otrzymała zakaz przyjmowania gości. Potem go trochę złagodzono, wprowadzając limity osób w pokojach, dostępu do łazienek i powierzchni wspólnych. Zamarło też życie w restauracjach i barach.

W takich warunkach każdy marzył o powrocie do normalności, a zwłaszcza ucieczcie z miasta i zamknięcia. 20 kwietna 2020 został zniesiony zakaz przemieszczania się w „celach rekreacyjnych”. Póki byliśmy zdrowi, postanowiliśmy więc z Olą uciec w góry, do Beskidu Śląskiego. Nigdy tam nie byliśmy na dłużej, bo omijaliśmy te góry z powodu odległości i zatłoczenia. Naszym celem było zaliczenie kolejnego szczytu z Korony Gór Polskich oraz powałęsanie się z plecakami po tych górach. Z racji obostrzeń nie planowaliśmy noclegów w schroniskach, ale w przygodnych chatkach i szałasach. Na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą namiot.

Pojechaliśmy samochodem do Szczyrku. Autostrada A4 była pusta, jakby jeszcze spała. Po drodze zajechaliśmy do McDonalda, gdzie kupiliśmy hamburgery na wynos. Wylądowały one jednak w plecakach, bo tego dnia zjedliśmy obwite śniadanie. Szczyrk sprawiał wrażenie opuszczonego. Nikogo na ulicach, zamknięte sklepy i tylko tabliczki informujące o zakazach parkowania sugerowały, że w tych miejscach, wzdłuż ulicy próbowały kiedyś parkować tłumy turystów. Teraz mieliśmy olbrzymi wybór miejsc i zaparkowałem tuż przy szlaku. W normalnych warunkach na szczyt Skrzyczne można wjechać kolejką. Teraz była ona nieczynna, ale i tak nie planowaliśmy z niej skorzystać. Plecaki trochę ważyły, bo musieliśmy zabrać ze sobą zaopatrzenie na kilka dni. Nie wiedzieliśmy co nas czeka na trasie, bo rzeczywistość w czasie pandemii wymykała się zwykłym przewidywaniom. Podejście tam jest trochę strome, ale nikogo nie było na szlaku.

W połowie wspinaczki spotkaliśmy jednak samotnego mężczyznę, który budował swoją bacówkę. Okazało się, że od młodości zajmował się wypasem owiec, ale zmiany gospodarcze w Polsce, a zwłaszcza spadek popytu na naturalne kożuchy spowodowały, że musiał porzucić ten zawód. Ciągle jednak tęsknił za górami, a zwłaszcza za wolnością i możliwością samotności. Odziedziczył parę łąk i na jednej z nich postanowił wybudować mały, drewniany szałas. Był on naprawdę niewielki, na dole małe pomieszczenie i spanie na górze. Powiedział, że postanowił tu zamieszkać. Z żoną będzie się spotykał raz w tygodniu. Każdy, kto będzie chciał go odwiedzić, będzie musiał się do niego trochę wspinać. Trochę mu współczułem, bo jego chatka była całkiem blisko szlaku. W lecie musi tędy schodzić mnóstwo ludzi.

Obiad planowaliśmy zjeść na szczycie, w schronisku. Okazało się jednak, że nie ma tam nikogo, a sam obiekt jest zamknięty. Właściciele postanowili wykorzystać ten jałowy okres i zrobić mały remont. Byliśmy trochę w kropce, bo myślałem, że w tym miejscu nabierzemy też wody na resztę wędrówki. Udało nam się jednak porozumieć z robotnikami, który podzielili się z nami czajnikiem z wodą. Do tego dorzuciliśmy hamburgery z Mc Donalds i obiad był gotowy. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, ale w życiu trzeba umieć improwizować. No i kolejny szczyt w Koronie Gór Polski zaliczony!

Ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Pogoda była umiarkowana. Na początku powitały nas mgły, czasami trochę pomżyło i słońce pokazywało się na chwilę. Przed nami było pasmo Baraniej Góry. Po drodze mijaliśmy nieczynne wyciągi świadczące o atrakcyjności turystycznej tych rejonów. Widoki były przepiękne. Cieszyliśmy się bardzo z tych przestrzeni, po przymusowym pobycie w domu. Czasami też spotkaliśmy inne osoby, przeważnie biegaczy. Jednak rzeczywistość koronawirusa zasiała nieufność i nie rozmawialiśmy za bardzo z innym osobami. Celem tego dnia była Hala Barania i znajdująca się tam bacówka. Po minięciu kilku szczytów byliśmy już w pobliżu. Przynajmniej na mapie, bo nie łatwo było się przedrzeć ze szklaku na tą halę. Dostępu broniły straszne krzaki i trzeba było odnaleźć w nich przejście. Gdy jednak przez nie przebrnęliśmy ukazał nam się widok drewnianej chatki, której wejścia strzegły groźnie wyglądające słupy, fikuśnie powykręcane w przeciwne strony. To byli jej strażnicy.

W środku było jednak pusto, ale przytulnie. Czekały na nas łóżka, kanapa i piec, którego wolałem nie testować. Dzień chylił się ku zachodowi i kolację przyrządziliśmy na naszej kuchence gazowej. To był długi dzień i marzyliśmy tylko, aby zaszyć się w śpiworkach. W połowie maja, we Wrocławiu wiosna była już w prawdziwej pełni. Tutaj, w górach jeszcze czuć było powiew zimy. Po drodze wiedzieliśmy jeszcze łachy śniegu, a po zachodzie słońca zaczął nas dopadać chłód. Na szczęście w takich chatkach można znaleźć różnej jakości śpiwory i kołderki, pozostawione do awaryjnych celów przez dobre dusze. Desperaci nawet w nich śpią, ale przede wszystkim nadają się doskonale jako dodatkowe okrycie. Po zgaszeniu ostatniej latarki, w chatce zapadła ciemność. Jest ona o wiele głębsza niż taka w mieście, gdzie w oddali palą się latarnie. Nie było jednak zupełnie ciemno, bo daleko widać było jeszcze poświatę zachodu i gdzieś nad nami była połówka księżyca. W nocy rzeczywiście było zimno. Bardzo przydały się dodatkowe okrycia. Przynajmniej dla mnie, bo Ola miała lepszy śpiwór. Taki to kobiecy przywilej. One szybciej marzną.

Rano powitały nas opady śniegu. Z nieba sypały się na nas płatki. Zupełnie nie spodziewałem się tego w połowie wiosny. Temperatura spadła dosyć znacznie, a śnieg z czasem zamienił się w marznący deszcz. Na szczęście nie był zbyt intensywny i po śniadanku ruszyliśmy na Baranią Górę. Wydawała się ona zupełnie niedaleko i taka … nieciekawa. Kiedyś była cała pokryta lasem świerkowym, który kilka lat temu zaatakował kornik drukarz. Na szczycie można się zapoznać z tablicami, które opisują tą katastrofę. Gdzieś tu biły też źródła Wisły, ale moją uwagę bardziej absorbowały kałuże i błoto, które musieliśmy omijać na szlaku. Obiecywałem sobie porządny odpoczynek i ciepły posiłek w schronisku Przysłop. Dotarliśmy tam koło południa i oczom naszym ukazał się dziwny widok.

Schronisko były owinięte taśmami ostrzegawczymi, które prowadziły do okienek wydawania posiłków na wynos. Do środka nie można było wejść. W kolejce do okienka trzeba było zachować bezpieczny dystans. Baza noclegowa była zredukowana. Można było tylko nocować w pokojach jedno, dwuosobowych, które miały własną łazienkę. Pokoje wieloosobowe były nieczynne, nie wspominając o możliwości spania na podłodze. Na szczęście weekend jeszcze nie rozpoczął się na dobre i mogliśmy dostać talerz kapuśniaku prawie bez kolejki. Trzeba było go jednak spożyć w jednorazowych naczyniach, pod ścianą budynku i … kapuśniaku na zewnątrz. Bardzo mnie jednak ucieszył ten gorący posiłek, zwłaszcza, że czekał nas jeszcze dziś spory odcinek drogi.

Wędrowanie w deszczu ma swoje uroki, ale i wymagania. W takich warunkach przemoknie każda kurtka. Nie łudziłem się, że wytrzyma to moja, pochodząca z demobilu, jeszcze z ubiegłego wieku. Na taką pogodę zabieram ze sobą ponczo przeciwdeszczowe, które zakładam na siebie i plecak. Wyglądam w tym jak prawdziwy wielbłąd z garbem. Aby podmuchy wiatru nie zwiały jej ze mnie stosuję obciążniki na jej rogach. Aby nie nosić zbędnego balastu przeważnie używam do tego rzeczy, które są pod ręką. Tym razem przywiązałem do peleryny kilka szyszek. Pod takim przykryciem jest całkiem bezpiecznie, ale nie można za bardzo porozmawiać, gdy głowy ma się ukryte w kapturze. Drugą ważną rzeczą to zabezpieczanie spływu wody z przodu. Z tyłu woda ścieka po plecaku i oszczędza plecy, a ta z przodu ma nieprzyjemny zwyczaj spływania po nogawkach spodni wprost do butów, zwłaszcza jak nie założy się stuptutów. Przydatny w tym momencie okazuje się wydatny brzuch, który spowoduje odsunięcie poncza od spodni. Niestety chyba za … mało zjedliśmy w schronisku. Trzeba użyć rąk, aby odepchnąć od siebie spływ wody. Po kilkunastu minutach takiego marszu w temperaturze kilku stopni ma się już mokre i przemarznięte ręce. Wolę więc chwycić za kijek pod płaszczem i z jego pomocą odpychać spływ wody, starając się nie przemoczyć rąk. Taki marsz nie jest łatwy, zwłaszcza jak schodzi się stromo w dół, po błotnistej ścieżce lub drodze leśnej rozjeżdżonej przez pojazdy. Wymaga to sporej koncentracji.

Tak to doszliśmy do parkingu w pobliżu Rezydencji Prezydenta RP ZAMEK. Nie wiedziałem, czy tam przebywa w tym czasie, ale byłoby to doskonałe miejsce na przeczekanie pandemii. Po drodze nikogo nie spotkaliśmy! Udało nam się zjeść parę kanapek i napić ciepłej herbaty, zagotowanej na naszym palniku gazowym. Ubrania były jednak mokre, a nie zapowiadało się, że dziś będziemy palić ognisko, aby je wysuszyć. Wchodziliśmy w bardziej zurbanizowany teren. Pierwotny plan zakładał nocowanie w ambonie myśliwskiej lub namiocie, który mieliśmy ze sobą. Marzył nam się jednak ciepły kąt! Korzystając z miejsca objętego zasięgiem telefonów komórkowych udało mi się połączyć ze schroniskiem na Stożku i ubłagać, aby nas przyjęli na nocleg. Byłem skłonny zapłacić każdą cenę za możliwość wysuszenia.

Przełęcz Kubalonka powitała nas ciszą. Zamknięte były wszystkie restauracje i bary. Covid dotarł także tutaj. Było to trochę smutne, bo nasze zapasy kończyły się dramatycznie, a to był ostatni skrawek cywilizacji. Przestało jednak padać. Ten fakt oraz perspektywa noclegu nastawiła mnie optymistycznie. Po drodze próbowałem jeszcze odnaleźć planowaną ambonę, ale zachodzące słońce zmusiło nas do szybszego marszu. Do schroniska dotarliśmy o zmroku.

Powitała nas tam cisza. Budynek wydawał się niezamieszkały. Ludzie bali się wystawić nos na zewnątrz pokojów. Bar były oczywiście zamknięty. W rozmowie telefonicznej z obsługą umówiłem się, że klucz będzie czekał na nas w zamku drzwi. Przy tek okazji padło pytanie, co sobie życzymy na śniadanie. Okazało się, że w tym czasie śniadania są przygotowywane w kuchni, a następnie stawiane na tacy przed drzwiami pokoju. Jak szybko jesteśmy w stanie wymyślać nowe przepisy i zwyczaje w czasie zagrożenia! Po wejściu do pokoju każdy z nas zapragnął ciepłego prysznica. Okazało się też, że czeka na nas kołderka w pościeli. Do szczęścia nie trzeba było nic więcej!

Kolejny dzień obudził mnie śniadaniem pod drzwiami oraz słońcem. W nasze serca wstąpił optymizm! Zmodyfikowaliśmy jednak plany obejścia Beskidu Śląskiego dookoła i zamiast do Ustronia poszliśmy w kierunku Wisły. Na wchodzie musi być przecież jakaś cywilizacja, w której można się zaopatrzyć w jedzenie! Po drodze było schronisko „Soszów”, też ogrodzone taśmami i zamknięte przed turystami. Zejście do Wisły było strome. Cieszyłem się jednak ze słońca, które nam towarzyszyło i starałem się chwytać każdy jego promień, aby odbić sobie jego brak w poprzednim dniu.

Wisła podczas słonecznych weekendów tętni życiem. Teraz także było dużo ludzi, choć wydawało się, że dość mocno zdezorientowanych. W końcu dopiero co zostaliśmy wypuszczeni z domów! Każdy starał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. My szukaliśmy pizzerii, w której moglibyśmy znaleźć swój obiad. Znaleźliśmy nad brzegiem rzeki. Oczywiście dania były tylko na wynos, a więc rozgościliśmy się na murku przeciwpowodziowym i obserwowaliśmy progi rzeczne, zagryzając kawałkiem ciasta. Wisła w Wiśle niewiele rożni się od małej rzeczki i można przejść na drugą stronę brodząc w wodzie po kolana.

Czekał nas tego dnia niezły spacer. Naszym celem była bacówka na Starym Groniu. Nie miałem pojęcia czy będzie otwarta, ale jej zdjęcia w Internecie były imponujące. Skoro z gór zeszliśmy na dół, to teraz czekało nas bolesne podejście, zwłaszcza po takim pysznym obiadku. Przed nami ukazywały się kolejne uliczki i łąki pełne wiosennych kolorów. Przyroda nie wiedziała, że jest Covid. To był dla nas czas sesji fotograficznych. Nareszcie można zrobić zdjęcie z przyrodą w tle! Na szczęście po jakim czasie skończyły się zabudowania i mogliśmy wkroczyć do lasu. Liczba domków letniskowych w okolicach Wisły może być przytłaczająca. Pod Groniem jest też wielka karczma. Tym razem pusta, ale skusiliśmy się na lody, bowiem zrobiło się naprawdę gorąco.

Zbliżał się już zachód słońca, gdy dotarliśmy na szczyt. Jest tam wieża widokowa, ale w tym momencie bardziej nas interesowała bacówka. Trochę mnie onieśmieliła, bo wyglądała na zupełną nowość. Czy będzie otwarta i dostępna? Na szczęście artystyczne obite drzwi łatwo ustąpiły i naszym oczom ukazało się jej wnętrze. Było bardzo ciekawe. To była świeża konstrukcja, ale stylizowana na stare budownictwo. Starano się tu używać metod łączenia belek za pomocą wpustów, stosowania kołków zamiast gwoździ i drewnianych rynien zamiast metalu czy plastiku. Szczególnie efektownym widokiem są warkocze między belkami, stosowane jako materiał uszczelniający. To jest element związany z procesem mszenia, w którym kiedyś stosowano mech, a dziś długie, plecione wióry świerkowe. Tabliczka na bacówce informuje o finansowaniu jej z funduszy unijnych. To wspaniały przykład ich wykorzystania! Starczyło ich nie tylko na bacówkę, ale na ogrodzenie całego terenu oraz na ławy dla turystów. W środku jest miejsce na ognisko. Kiedyś to było normalne, że takie pomieszczenia ogrzewało się rozpalając ogień na klepisku. Tuż pod dachem znajdują się otwory, przez które uchodził dym. Od strony drewnianej ściany takie ognisko było zabezpieczone kamieniem. W tym szałasie postanowiono pójść trochę dalej w bezpieczeństwo, zachowując jednak stary styl. Podłoga była drewniana, a miejsce na ognisko wydzielone i obmurowane. Pod dachem była umieszczona niepalna wełna mineralna, aby zabezpieczyć go przed iskrami sypiącymi się z ogniska. Mimo tych zabezpieczeń rozpalanie ogniska w środku było niewskazane, bo … trzeba to umieć zrobić. Planowaliśmy tam nocować i nie mieliśmy ochoty na zadymienie całego pomieszczenia. Szkoda też niszczyć taką „nówkę”. Po kilkunastu latach takiego palenia na ścianach i ławach osadza się sadza, która paskudnie brudzi. Na szczęście miejsce na ognisko było przed szałasem. Rozłożyliśmy graty na podłodze i zabraliśmy się za podziwianie zachodu słońca. Idealnie go widać z wieży.

Gdy już myślałem, że będziemy sami, na polanę wpadła ekipa trzech facetów. Musiałem wyglądać na gospodarza tego terenu, bo zapytali się, czy mogą tu zanocować. Powiedziałem im, że chętnie się posuniemy na podłodze szałasu. Oni jednak chcieli po prostu rozbić swój namiot gdzieś dalej na tej hali. Potem wrócili i zapytali, czy mogą rozpalić ognisko. Chyba naprawdę zostałem bacą!
Szybko i sprawnie rozpalili ogień, upiekli swoje kiełbaski i uciekli do namiotu. Chyba to nie był jeszcze czas na wspólne śpiewy. My jeszcze trochę zostaliśmy przy ogniu, ale nadciągał chłód i schroniliśmy się w szałasie.

Rano obudzili nas biegacze. To oni pierwsi dotarli na szczyt w tą niedzielę. Nie zatrzymywali się jednak wcale i nie dało się z nimi zamienić słowa. Chyba nie chcieli psuć swoich statystyk. Śniadanie przygotowaliśmy na ławach przed szałasem. Powoli docierali kolejni turyści, w różnym wieku. Mimo, że nadal był obowiązek noszenia maseczek, nikt nie wierzył, w to, że one pomogą tutaj, na szczycie. Stoły zostały szybko obsadzone, ale nikt jakoś nie sprawdzał, czy szałas jest otwarty. Mimo, że na jego drzwiach nie było kłódki, to było chyba trudne do zrozumienia, że taka wspaniała budowla może być do publicznego użytku. A może dalej działała magia strasznego bacy? Zastanawiałem się, czy gdybym stanął pod schodami wieży widokowej i zaczął pobierać opłaty od ludzi, to czy by zapłacili. Myślę, że to całkiem możliwe, bo to stało się normalne, że płacimy za wejście do Parku Narodowego, za parking przy drodze leśnej, czy też za kubek wody w pijalni zdrojowej. Coraz mniej jest darmowych rzeczy i do tego wzmacnia się przekonanie, że to co bezpłatne musi być gorsze. Ja już odwykłem od zabierania butelkowanej wody mineralnej na wyprawy w góry. To tak jakby nosić ze sobą drzewo do lasu na ognisko. Jednak strach przed piciem wody ze źródła, czy też nawet z kranu bywa trudny do przezwyciężenia. Mam jednak nadzieję, że kiedyś wrócimy do naszych ludzkich korzeni.

To był już ostatni dzień naszej wyprawy. Kilkanaście kilometrów przed nami był Szczyrk i zaparkowany tam gdzieś nasz samochód. Okazało się jednak, że piękna pogoda wyciągnęła z domu mnóstwo turystów. Na szlaku zrobiło się więc gęsto. Wielu mijanych turystów patrzało na nas trochę dziwnie. Byliśmy jedynymi na trasie, którzy taszczyli takie duże plecaki. Dodatkowo stanowiliśmy taką nietypową parę. W oczach wielu osób widziałem pytanie o Olę: Czy to żona, przyjaciółka, czy … córka. To ostatnie wydawało się tak mało prawdopodobne, bo która nastolatka chciałaby się włóczyć z ojcem. Staraliśmy się pokonać tą trasę w miarę szybko. Zacząłem trochę tęsknić za pustkami pierwszego dnia.

W Szczyrku okazało się, że z naszym autem wszystko w porządku. Oraz przybyło dużo innych! Podczas drogi powrotnej cieszyliśmy się, że mogliśmy uciec z zamknięcia w mieście i odpocząć od noszenia maseczek. To nie był jeszcze koniec pandemii, ale dzięki tej wyprawie przekonałem się, że niezależnie od tego co nas jako ludzkości dotknie, to życie przetrwa. Czasami z nami, a czasami … bez nas.