Lubię samotne wędrówki. Wymagają one zmierzenia się z samym sobą. Nie tylko w aspekcie fizycznym, ale przede wszystkim psychicznym. To na szlaku, gdy nie ma wokół ciebie ludzi, jednym towarzyszem są duchy z przeszłości, wspomnienia spraw, które ciągną się przez lata, a w „normalnym” życiu są zagłuszane przez codzienny pęd. Bycie samemu wyostrza zmysły. Trzeba obserwować drogę, aby się nie zgubić, szukać miejsca na nocleg, dbać o zapasy wody i jedzenia. Wieczorami słychać każdy szmer w pobliskich krzakach i nawet księżyc potrafi świecić „upiornie”. Samotność powoduje także większe otwarcie na ludzi, których się spotyka po drodze. Czuję wtedy także większą zależność od świata, który mnie otacza. Staję się jego częścią, jak kropla wody w jeziorze. Wędrowanie w większej grupie ma też swoje zalety. Jesteśmy wtedy jak statek, który pokonuje bezkresne morza. Razem można pokonać większe przeciwności, liczyć na swoją pomoc i towarzystwo, ale wtedy też trzeba wytrzymać różnice charakterów i upodobań. To też jest ciekawa szkoła życia. W każdym bądź razie lepiej jest wyjść z lasu do cywilizacji w towarzystwie pięknej kobiety niż jako zarośnięty i ubrudzony „dziad”. Stąd też pomysł na kolejną wyprawę.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image.png)
Od jakiegoś czasu w naszej rodzinie staramy się odwiedzać szczyty należące do Korony Gór Polskich, która składa się z najwyższych szczytów 28 pasm górskich będących na terenie naszego kraju. Przy tej okazji trafiamy w okolice rzadko odwiedzane przez turystów i te bardziej popularne. Podczas wakacji wybrałem się z córką na wędrówkę, tak zaplanowaną, aby każdego dnia zdobyć inne pasmo gór. Naszym celem były Gorce, Beskid Wyspowy, Pieniny oraz Beskid Sądecki. Miała to być przygoda w starym stylu, czyli idziemy z plecakami przez góry, nocując w miejscach, które nam wpadną w oczy oraz żywiąc się tym co zdobędziemy po drodze.
Pierwszy dzień spędziliśmy na podróży pociągiem, busem do Rabki-Zdroju oraz wspinaniem się na pasmo Turbacza. Po drodze mijały nas liczne rodziny z dziećmi, które spędzały wakacje w okolicznych miejscowościach. Fajnie było się przekonać, że turystyka górska ma jeszcze swoich zwolenników. Na szlaku brakowało jednak młodzieży. W odwiedzanych schroniskach mogliśmy zjeść pierogi czy naleśniki. Wieczorem dotarliśmy pod Turbacz, gdzie powinna być mała chatka, taki schron przeznaczony dla turystów. Planując wędrówki wyszukuję dogodnych miejsc na noclegi. W ostatnich latach powstało nawet nowe pojęcie – „wiating”, czyli nocowanie w wiatach, samotnych chatach czy szałasach. W internecie można znaleźć mapę takich miejsc. Niektóre z nich to nowe obiekty, a inne to ponad stuletnie zabytki. Różnią się one standardem „wyposażenia”, dostępem do wody, możliwością rozpalenia w piecu czy ogniska. Bardzo często w środku można znaleźć sprzęt kuchenny oraz zapasy jedzenia pozostawione przez poprzedników. Odwiedzając takie miejsca koniecznie należy pamiętać, aby je zostawić w niepogorszonym stanie i zabrać ze sobą śmieci. Cechą wspólną tych schronień jest ich urocze położenie, z dala od cywilizacji, na łonie przyrody.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image-1.png)
Nasza pierwsza chatka stała ona kilkadziesiąt metrów od szlaku, schowana między drzewami. Z tej polany roztaczał się piękny widok na zachodzące słońce nad Tatrami. Okazało się, że jest już ona „zamieszkała”. Dawid dotarł tam przed nami i też planował tam przenocować. To jedna z atrakcji i zarazem niepewności takich miejsc – można tam spotkać ciekawych ludzi, których zbliżają trudne warunki wędrówki oraz chęć przeżycia przygody. Nie są oni niebezpieczni, bo komu chciałoby się wspinać po górach z ciężkim plecakiem i spać w trudnych warunkach? Jednak ta niepewność i brak rezerwacji bywa poważnym zagrożeniem poczucia bezpieczeństwa. Chata nie była zresztą taka zła. Wybudowana została 5 lat temu, na środku ma miejsce na ognisko, z wielkim wyciągiem i kominem. Była szansa na to, że człowiek się nie uwędzi w środku, gdy je wreszcie rozpali. Miała też swój „stryszek” na którym rozłożyliśmy swoje graty i urządziliśmy sobie miejsce do spania. Noc w górach przychodzi bardzo szybko i czasami nie wiadomo co wtedy robić. Jest zupełnie ciemno, można sobie pooglądać gwiazdy, rozpalić ognisko. Najbardziej lubię jednak śpiewać. Staram się zawsze zabierać ze sobą śpiewniki. Okropnie fałszuję i nie pamiętam tekstów, ale Ola nadrabia za mnie swoim głosem i pamięcią. Jest to też doskonała okazja do integracji z innymi. Dawid bardzo się ucieszył, że mógł sobie przypomnieć stare, harcerskie piosenki. Tego dnia byliśmy jednak zmęczeni i padliśmy szybko po kilkunastu utworach.
Nazajutrz była niedziela. Wstaliśmy szybko, bo chcieliśmy zdobyć szczyt Turbacza oraz zdążyć na Mszę Św. w Kaplicy Matki Bożej Królowej Gorców na Polanie Rusnakowej. Dowiedzieliśmy się o niej od Dawida. Nie wszystko mieliśmy zaplanowane do końca. Niepewność i otwartość na zmiany to także element przygody. Czasami wydłuża to trasę o kilka kilometrów. Ta kaplica to niezwykłe miejsce. Przychodzi tam mnóstwo turystów, chcących się razem modlić na łonie przyrody. Komunia rozdawana była bardzo długo, a na koniec zabrzmiała partyzancka pieśń. Po drodze często spotykaliśmy tablice pamiątkowe dotyczące okresu II wojny, walk oraz zbrodni popełnionych na tym terenie. Po Mszy Św. ruszyliśmy dalej żwawym krokiem, bo tego dnia mieliśmy do przejścia najdłuższą trasę. Masyw Turbacza okalają piękne hale, na których można jeszcze spotkać owce. Tego dnia była piękna pogoda. Można było się położyć na skoszonej trawie, odpocząć lub … szyć. Ola zabrała ze sobą robótki ręczne i nie chciała marnować czasu. Fajnie było odpocząć po miejskim zgiełku, ale przed nami było jeszcze sporo kilometrów, a tu tak ciepło, bezpiecznie i … nudno.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image-2.png)
Problemy zaczęły się, gdy dotarliśmy do jedynego sklepu na trasie. Mały, wiejski kioseczek powitał nas ciszą. Był zamknięty na kilka kłódek. Trochę nam miny zrzedły, bo liczyłem, że tu uzupełnimy zapasy. Pod tym sklepem zjedliśmy resztki jedzenia i wody, a następnie ruszyliśmy dalej. Tego dnia mieliśmy nocować w szałasie na Polanie Skalnej. Byłem już tam kiedyś i wiedziałem, że tam jest źródło wody. Było już po 22:00 i zupełnie ciemno jak wyłoniliśmy się z lasu. Zobaczyłem, że przed szałasem pali się ognisko. Okazało się, że tej nocy także nie będziemy sami. Po kilkunastu minutach poznaliśmy historię pary z Krakowa. Młodzi planują wkrótce ślub i jeszcze przed tym wydarzeniem chłopak chciał pokazać dziewczynie, że można nocować poza zwyczajowym hotelem czy agroturystyką. Pomyślałem, że to bardzo przytomnie działanie – sprawdzić, jak przyszła małżonka reaguje na rzeczy, które są ważne dla drugiej osoby. Lepiej przekonać się o tym przed ślubem niż potem przeżyć rozczarowanie.
Wspomniałem, że koło szałasu jest źródło wody. Byłem bardzo spragniony i rzuciłem się do niego jak koń do wodopoju. Jaka pyszna byłą ta woda! Ola była już bardziej zmęczona i poszliśmy szybko spać. Naszym „łóżkiem” były półki na których jeszcze 50 lat temu spały owce. Oprócz tego było jeszcze drugie pomieszczenie, w którym kiedyś nocowali pasterze. Gdy było chłodno, to na środku szałasu rozpalało się ognisko. Teraz jest to zabronione, bo w ten sposób łatwo można spalić ten obiekt. Jako ślady przeszłości pozostały osmolone ściany, pełne szpar i wywietrzników przez które kiedyś ulatniał się dym. Teraz ten szałas to już prawdziwy zabytek, utrzymywany i remontowany przez miejscowych miłośników. To dzięki temu nie podzielił losu wielu innych budynków, które w wersji zrujnowanej mogliśmy obserwować podczas wcześniejszej wędrówki. Przed II wojną światową w Gorcach były 34 szałasy i 19 wolarni. To był drugi po Tatrach, największy obszar wypasu owiec. Hodowla praktycznie całkowicie zaniknęła w latach 80-siątych XX w. Obecnie owce powróciły na niektóre hale jako element kulturowy.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image-3.png)
W nocy obudziły mnie nudności. Wybiegłem przed chatę, aby pozbyć się balastu, który zalegał mój żołądek. Wokół mnie szum traw, księżyc, gwiazdy, a mój wzrok utkwił w ziemię. Strasznie zacząłem wymiotować. Trochę to trwało zanim doszedłem do siebie i wróciłem do szałasu. Nie mogłem usnąć, nasłuchując jak Ola kręci się niespokojnie. Po jakimś czasie i ona się obudziła z tym samym nieprzyjemnym uczuciem. Wiedziałem, że jak najszybciej musi się pozbyć trucizny. Wyszliśmy przed szałas i razem walczyliśmy.
Po tych przeżyciach zakopaliśmy się w śpiwory i wcale nie musiałem udawać nieżywego. Rano, nie wiadomo, kiedy ulotnili się nasi towarzysze. Nam nie chciało się wstawać. Zacząłem podejrzewać, że zatruliśmy się wodą ze źródła. W nocy było dosyć ciemno i nie sprawdziłem stanu zbiornika, do którego wlewała się powoli woda. Zgubiła mnie łapczywość. Tego dnia wstawaliśmy tylko na krótkie chwile wypicia resztek wody, którą przynieśliśmy ze sobą oraz na pośpieszne wycieczki „za potrzebą”. Zapadliśmy w długi, leczący sen.
W takich sytuacjach, gdy ciało znajduje się na granicy śmierci, umysł przygasa, a zaczynają królować wspomnienia i podświadomość. Z ciemności duszy wychodzą największe upiory i domagają się uwagi. Czas i życie przestaje mieć znaczenie i wtedy widzę przeszłość jak sceny z filmu, z pozycji widza, który nie możne nic zrobić, ale przeżywa na nowo te same emocje. Tamtej nocy widziałem siebie z kolegami, gdy w tym samym szałasie przeżywaliśmy swoje przygody podczas wędrówki. W kolejnej scenie przeżywałem ból rozstania, gdy nasze drogi po kilkunastu miesiącach się rozeszły. Mogłem się cofnąć w dowolny moment życia. Wybrałem drogę moich największych porażek i rozczarowań życiowych. Straciłem granicę między snem a jawą, życiem a śmiercią. Cofając się wstecz, dodałem do małego chłopczyka, który bardzo tęsknił za Tatą, który wyjechał za pracą na drugi koniec Polski. Zobaczyłem jak to doświadczenie wypłynęło na kolejne wydarzenia w moim życiu. To dziwne jak można je nosić przez czterdzieści lat, aby je zwymiotować w górskim szałasie. Użalanie się nad sobą ma wielką moc i czasami trzeba otrzeć się o śmierć, aby mieć siły je porzucić.
Tej doby przespaliśmy 22 godziny. W nocy w okolicy szalała burza. Rano całą okolicę pokryła gęsta mgła. Śniło mi się, że zdobyłem butelkę Fanty i gaszę nią swoje pragnienie. Wola życia zwyciężyła. Nie mogliśmy zostać już dłużej w tym miejscu. Skończyły się nam zapasy wody i jedzenia. Tego drugiego zresztą nie mogliśmy tknąć. Każda próba napełnienia żołądka kończyła się tragicznie. Ten długi odpoczynek dodał nam sił. Potrzebna była nam jednak woda, aby ruszyć w drogę „ku cywilizacji”. Ostrożnie nabrałem ją ze źródła, wrzuciłem do niej tabletki odkażające oraz przegotowałem. Niestety nie udało nam się znaleźć mięty, aby zrobić z niej herbatę.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image-4.png)
Kilka kilometrów dalej w okresie letnim działa studencka baza namiotowa. Liczyłem, że znajdziemy tam pomoc. To bardzo ciekawa i przydatna idea, mało jednak znana i reklamowana wśród turystów. Polega ona na tym, że miłośnicy gór (przeważnie studenci lub ich wychowawcy), rozbijają kilka wieloosobowych namiotów, w których można znaleźć nocleg. Koszt takiego łóżka to 10zł/os. Oprócz namiotów baza ma swoją infrastrukturę: dostęp do wody, toalety, prysznice oraz czasami nawet „saunę”. Oczywiście wszystko to jest w standardzie „polowym”. Obowiązkowym elementem jest też chatka „bazowego”, która w lecie stanowi miejsce spotkań turystów, przygotowania posiłków, a poza sezonem ułatwia noclegi tym, co chcą zaznać trochę samotności i przygody. Przeważnie do baz namiotowych nie da się dojechać zwykłym samochodem, co powoduje wstępną selekcję jej mieszkańców. W bazie namiotowej „Polana Wały” (951 m n.p.m.) powitał nas Dominik – student z Katowic. To już któryś kolejny jego rok w tym miejscu. Przyjeżdża tu już od liceum, na turnusy 2 tygodniowe. Zrobił nam pysznej herbatki. Jaki to wspaniały pomysł na spędzane wakacji! Gdyby ktoś chciał pomóc w obsłudze bazy w okresie letnim, to zostanie przyjęty z otwartymi ramionami. Całą infrastruktura bazy zasilana jest wodą z pobliskiego potoku. Na wszelki wypadek, upewniłem się, że nikt tu ostatnio się nie zatruł.
Kolejny szczyt przed nami to Mogielnica. To już Beskid Wyspowy. Często wspominam tą górę, gdy opowiadam o moim pierwszym obozie harcerskim. Kiedyś, gdy byłem jeszcze w szkole podstawowej, osoby, które prowadziły naszą grupę pomyliły szlaki i zeszliśmy z drugiej strony góry. Naszej drużynie udało się złapać autobus powrotny, ale część obozy wróciła dopiero na drugi dzień. Dla nich to była dodatkowa przygoda, a naszą hufcową odwiozło pogotowie. Nie wytrzymała tego stresu związanego z zaginięciem części harcerzy. To były jeszcze czasy, gdy nie było komórek i telefonów na obozach. W tym roku pozostałem na przełęczy pod szczytem. Ola zgrabnie wbiegła na górę. Najwięcej czasu zajęło jej czekanie na wspinaczkę na wieżę widokową. Ja zyskałem trochę czasu na regenerację i przemyślenia jak kruche jest to nasze życie. Jedna, mała bakteria potrafi pokonać dużego, silnego faceta, ale też potrafi otworzyć oczy na świat.
![](https://laze.ga/wp-content/uploads/2021/08/image-5.png)
W dalszą drogę ruszyliśmy już szybciej z kilku powodów: było z górki, musieliśmy się znaleźć przed zmrokiem w Pieninach oraz nie mieliśmy już wody i jedzenia. To ostatnie skłaniało nas do zrywania pod drodze jeżyn i jagód. Było ich wokół mnóstwo! W planie mieliśmy złapanie busa do Szczawnicy-Zdroju. Po dotarciu do asfaltowej drogi, rozłożyliśmy się w zardzewiałej budce przystanku autobusowego. Zastanawiałem się, ile czasu upłynie, zanim z niego ruszymy. Wokół było zupełne bezludzie i zaczął padać deszcz. Nie zdążyłem dokończyć jeszcze myśli, gdy za zakrętu wyłonił się bus, z napisem „Szczawnica-Zdrój”. Byliśmy uratowani i szczęśliwi, że wracamy do cywilizacji!
Miasto tętniło życiem. Jest ono bardzo popularnym miejscem na wypoczynek i podratowanie zdrowia. Spędziliśmy w nim kiedyś turnus sanatoryjny, gdy dzieci były małe. Teraz mieliśmy jednak jeden cel – jedzenie. W pierwszej knajpie zamówiłem zupy pomidorowe. Ale ona była pyszna! Nie mogłem się oprzeć i poprosiłem o jeszcze jedną. Mój brzuch jednak zaczął się buntować. Nie zważałem jednak na to i postanowiłem spełnić swoje marzenia. Posiłek zapiłem jeszcze całą butelką Fanty. W parku, na ławkach było całkiem przytulnie, ale postanowiliśmy zanocować w schronisku, aby rano móc wyruszyć w dalszą drogę w góry. W tak popularnym miejscu, było tylko jedno wolne łóżko. Chcieliśmy jednak spać razem i wybraliśmy „glebę”, czyli w tym przypadku spanie na korytarzu. To trochę dziwne uczucie rozłożyć się z karimatą i śpiworem pod drzwiami czyjegoś pokoju, być ciągłym obiektem obserwacji dla osób, które wychodzą „do kibelka”. Schronisko miało za to prysznic z ciepłą wodą. Wreszcie mogliśmy się wykąpać! Połączenie zupy pomidorowej, Fanty i chorego żołądka nie okazało się szczęśliwe. Wszystko musiałem zwrócić. Dodatkowo nie byliśmy przygotowani do spania w takim miejscu – nasze śpiwory były po prostu za ciepłe. Znowu straciłem kolejne porcje wody z organizmu. Wszystko to spowodowało, że dopadł mnie kryzys. Chciałem już wracać do domu, zwłaszcza, że z tego miejsca był dogodny dojazd do Krakowa.