Korona Gór część 2

Czas czytania: 7 minut

Ola jednak nie chciała odpuścić. Byliśmy dopiero w połowie trasy i ona czuła się całkiem dobrze. Tym razem to ona była silniejsza. Przypomniały mi się nasze wcześniejsze szczyty z Korony gór, które razem zdobyliśmy: wspólne nocowanie w hamakach na Wielkiej Sowie, burza śnieżna na Śnieżniku czy zapadanie się w śniegu na Babiej Górze. Dotychczas to ja byłem tym, który ciągnął wyprawę i opiekował się jej członkami w razie potrzeby. Teraz role się odwróciły. To była dla mnie nowość. Postanowiłem zaryzykować. Aby ruszyć dalej trzeba było uzupełnić zapasy. Najbliższy sklep był dwa kilometry dalej. Poprosiłem Olę, aby oprócz pieczywa kupiła w nim miętę i wódkę żołądkową. Trzeba było się przecież jakoś leczyć. To było nowe wyzwanie dla niej. Pierwszy raz miała kupić alkohol i bardzo się stresowała, bo nie miała jeszcze 18 lat. Wygląda jednak o wiele poważniej! Sprawiła się jednak bardzo dzielnie i opowiadała potem o swoich przygodach z wyborem rodzaju wódki. Po paru łykach ruszyliśmy w drogę.

Pieniny to bardzo ciekawe góry. Składają się z kilkunastu stromych wzniesień. Idąc po ich szczytach trzeba się bardzo dużo wspinać, a potem ostro schodzić w dół. Z ciężkim plecakiem, chorym żołądkiem nie było to łatwe, zwłaszcza, że zaczął siąpić deszcz. Pogoda popsuła się na dobre. Tego dnia przed nami była długa trasa. Musieliśmy przejść całe Pieniny, wzdłuż granicy ze Słowacją. Wbrew obiegowej opinii najwyższym szczytem tego pasma nie są Trzy Korony, ale Wysoka (1050m). Po drodze było dużo turystów, zwłaszcza w okolicach Palenicy, gdzie można wjechać wyciągiem. Nie odstraszyła ich deszczowa pogoda. Po kilku godzinach wpinania w górę i w dół dotarliśmy do schroniska „Pod Durbaszką”. Jest to bardzo przyjemny obiekt, w którym mogliśmy coś zjeść. Ja już nie odważyłem się na nic wielkiego. Poprzednie przeżycia nauczyły mnie ostrożności. Wysączyłem tylko wodę z żurku i zaatakowaliśmy szczyt. Wysoka słynie z pięknej panoramy. Niestety wokół nas była tylko mgła. Dzień zaczął się już powoli kończyć, a my byliśmy w połowie trasy. Znowu zapowiadał się nocny marsz z latarkami. Na szczęście skończyły się deszcze i mgły. Na przełęczy Rozdziela powitały nas liczne dzwonki. To stada owiec schodziły gór na nocowanie do swoich zagród. W jednej chwili zielone hale stały się białe! W tych górach spotkaliśmy jeszcze kilku baców. Przeważnie byli to już starsi mężczyźni, po których było widać, że sporo przeżyli. Udało nam się nawet zaobserwować koszenie trawy za pomocą konia. Rzadki to już dziś widok.

Do Obidzy dotarliśmy ok 22:00. Gdyby nie GPS, to nie uwierzyłbym, że jesteśmy z środku wsi. Nie było tam żadnej latarni, w oddali szczekały psy, a my mieliśmy szukać noclegu. Wiedziałem, że jest tu też jakaś wiata, ale okazała się ona otwarta ze wszystkich stron, a zaczął wiać mocny wiatr. Na szczęście na słupie z tabliczkami szlaków była informacja, że w pobliżu jest Chatka Wątorówka. Należy ona do sieci „chatek studenckich”. To jeszcze wyższy komfort nocowania niż wiatning czy bazy namiotowe. Są to już regularne domy, zamieszkałe przed laty, a teraz przeznaczone jako miejsca do nocowania dla turystów, którzy nie potrzebują warunków hotelowych. Przeważnie są one zamknięte na klucz, dzięki czemu mają więcej wyposażenia. Aby z nich skorzystać trzeba się umówić z właścicielem lub „strażnikiem” w celu wydania kluczy i pobrania opłaty. My zapłaciliśmy po 20 zł/os za nocleg. W chatce była już też rodzina turystów z Bielska-Białej. Wędrowali oni od schroniska do schroniska, z małymi plecakami. Nasze wtargniecie trochę ich przeraziło, bo po całym dniu marszu wyglądaliśmy bardzo bojowo. Dziwili się naszej radości, że mieliśmy dostęp do wody i to w dodatku do ciepłej. Byli z nimi studenci – rosłe chłopaki, które spróbowali podnieść nasze plecaki. Ten od Oli to jeszcze dali radę, z moim było gorzej. Ich tato starał się im przybliżyć swoją miłość do gór i piękno wspólnej wędrówki. Cieszyłem się, że dzięki niemu mogą zaznać trochę innego życia. Zauważyłem, że jednym z największych niebezpieczeństw dla turystyki w górach są … komórki. Ludzie zamiast koncertować się na pięknie przyrody, współtowarzyszach wędrówki zajmują się robieniem zdjęć, które zaraz muszą publikować na portalach społecznościowych. Intensywne używanie telefonu wymaga noszenia ciężkich powerbanków. W przypadku konieczności wyboru między zabraniem dodatkowego zasilania a śpiworem, często ten drugi przegrywa. Wspólne wieczorne świętowanie, zastępowane jest coraz częściej przez przeglądanie stron i wiadomości. Stąd turystyka zaczyna się ograniczać do miejsc, gdzie można dostać pościel i naładować telefon. Potrzeba ciągłego kontaktu z rówieśnikami jest bardzo silna u młodych ludzi. Często się też o to z Olą spierałem na tej wędrówce. Życie w miejscach, gdzie nie ma zasięgu telefonii jest zupełnie inne. Warto tego kiedyś spróbować.

To miał być ostatni dzień naszej wędrówki. Na śniadanie zjedliśmy po kromce chleba i parę łyżek naszej kaszki dla niemowląt. Na większe jedzenie nastawialiśmy się już na końcu naszej wyprawy – w Piwnicznej Zdroju. Przed nami był jeszcze jeden szczyt do zdobycia – Radziejowa, królowa Beskidu Sądeckiego. Po wczorajszych deszczach i mgłach nie było już śladu. Za nami ciągnęła się piękna panorama Pienin, z ich śmiesznymi „kopczykami”. Podczas trasy staraliśmy się odmawiać Koronkę do Bożego miłosierdzia, a czasami też daliśmy radę pomodlić się liturgią godzin. Wszędzie były ślady i tablice pamiątkowe wspominające postać i słowa Jana Pawła II. On te szlaki musiał nieźle schodzić! Plecaki porzuciliśmy na Wielkim Rogaczu. Bez nich łatwo można było pokonać strome podejście na Radziejową. Na szczycie spodziewaliśmy się wspaniałego widoku okolicznych gór, ale niestety wieża widokowa była w remoncie. W ostatnich latach, za sprawą funduszów unijnych, powstało wiele nowych wież. Stare często były w opłakanym stanie. Te nowe są jednak budowane w trochę innym klimacie. Przed nimi znajdują się tabliczki ostrzegające przed niebezpieczeństwem wejścia na wieżę, zwłaszcza osób o słabszej kondycji lub chorujących na serce. Inną zmianą jest montaż systemu monitoringu. Te kamery naprawdę działają i można w sieci znaleźć strony z ich transmisją, chociażby po to, aby sprawdzić pogodę na szczycie. Niestety są one trochę stresujące, jeżeli chciałoby się nocować na takiej wieży. Często mają one dość solidne zadaszenie i wystarczy rozwiesić hamak między belkami, aby na leżąco podziwiać wschód czy zachód słońca. Co za wspaniała możliwość, teraz zepsuta przez zakazy i monitoring.

Po zaliczaniu szczytu i zabraniu plecaków z Rogacza czekała nas teraz długa droga w dół. Schodzić jest często jeszcze trudniej nich piąć się górę. Kolana są narażone na większe uderzenia, bo przecież do ciężaru człowieka dokłada się jeszcze jego bagaż. W takim przypadku przydają się kijki trekkingowe albo te znalezione przy drodze. Po drodze spotkaliśmy jeszcze reklamy chatki pod Niemcową. Jeżeli jest tak urocza jak Wątorówka, to koniecznie muszę ją kiedyś odwiedzić. Pogoda znowu zaczęła się psuć. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na opóźnienie, bo uciekł by nam autobus z Piwnicznej do Krakowa. Maszerowanie w deszczu nie jest takie straszne, pod warunkiem, że ostro nie wieje i na zejściach nie ma dużo błota. Trochę trudniej jest znaleźć drogę i parę razy przegapiłem zmianę kierunku szklaku. Ostatecznie dotarliśmy już pierwszych domów. Okolica była bardzo urocza. Podziwiałem mieszkańców, jakimi drogami muszą dojeżdżać do domu. Te lepsze miały położone płyty betonowe z otworami, które dawały lepszą przyczepność podczas jazdy pod górę. Zastanawiałem się jakimi samochodami jeżdżą górale. Okazało się, że posługują się takimi samymi modelami jak mieszczuchy. Nawet Matiz potrafi wjechać na szczyt, jak się rozpędzi!

Wreszcie Piwniczna. To było długie zejście. Przed nami wymarzona pizzeria i … 10 minut do odjazdu autobusu. Nie zdążymy nawet wyskoczyć do sklepu. Obiecałem Oli obiad i kolację w Krakowie, a jak nie zdążymy, to pójdziemy do wagonu restauracyjnego w pociągu i tam zaszalejemy. Wg rozkładu będziemy mieli ok 15 minut na przesiadkę.  Z marzeń o jedzeniu wyrwał nas przyjazd autobusu. Chciałem się upewnić, że przyjedziemy punktualnie. Niestety, kierowca poinformował nas, że na trasie są duże korki i wczoraj miał 20 minut spóźnienia. Widząc naszą smutną minę, obiecał spróbować przyjechać jak najszybciej można. Po drodze patrzyłem za okno, na szybko zmieniające się krajobrazy, tak różne od tego, co mieliśmy przed oczami przez ostatnie dni. Asfalt, domy, sklepy i coraz więcej samochodów. W Krakowie nasz kierowca okazał się mistrzem kierownicy – tak szybko zmieniał pasy, wyprzedzał inne autobusy, że na dworzec przyjechaliśmy tylko lekko spóźnieni. Zabraliśmy plecaki i pobiegliśmy na pociąg. Dzięki telefonowi komórkowemu, mieliśmy już zakupione bilety.

Pociąg jechał do Kołobrzegu. Niestety okazało się, że nie ma wagonu restauracyjnego. Znowu zostaliśmy bez posiłku. Teraz następna okazja na przegryzienie to Wrocław. Dodatkowo ten skład zatrzymywał się na mniejszych stacjach, a za Strzelcami Opolskimi utknął na dobre. 45 minut postoju w Szymiszowie zachęciło nas do rozważenia propozycji opuszczenia wagonu i odwiedzenia babci, która mieszkała 10 km dalej. Wystarczyło zaliczyć kolejną Górę Św. Anny. Nie chcieliśmy jednak jej straszyć, bo dotarlibyśmy do niej około północy. Pociąg wreszcie ruszył i jakoś dojechaliśmy do Wrocławia. Tam niestety okazało się, że wymarzony McDonald jest już zamknięty i nie pozostało nam już nic innego jak pojechać do domu, gdzie pojawiliśmy się już ok pierwszej w nocy. Nazajutrz, gdy stanąłem na wadze, okazało się, że przez te parę dni straciłem 6kg.

Po co to wszystko? Czy warto wyruszyć z domu, spać, gdzie popadnie, jeść byle co i narażać się na choroby i inne niebezpieczeństwa? Odpowiedź na te pytania zależy od człowieka. Każdy z nas czegoś szuka w życiu i znajduje to w różnych miejscach i czasach. Kiedyś w wędrówkach górskich najbardziej ujmowało mnie piękno przyrody, jej trwałość i niezmienność. Potem przyszedł czas „zaliczania” kolejnych szczytów, w coraz trudniejszych warunkach. Z biegiem lat coraz cenniejsze stały się przygody oraz ludzie, z którymi wędrowałem lub spotykałem na szlaku. Dziś wiele z tych spotkań czy znajomości pozostało tylko we wspomnieniach i na zdjęciach. Każdy wiek ma swoje potrzeby i prawa. Dla mnie teraz ważnie jest szukanie wizji. Nie chodzi tu o znalezienie jakiegoś wielkiego sensu życia, ale o proste wskazówki jak mogę zmienić swoje życie. Pozbycie się bagażu rzeczy i przeniesienie się do natury bardzo ułatwia spojrzenie w głąb siebie. Okazuje się wtedy, jak wiele energii poświęcamy na gonitwę za sprawami, które nie popychają nas w kierunku bycia lepszymi ludźmi. Fizyczne zmęczenie, głód i chłód przemawiają do rozumu mocniej niż reklamy telewizyjne. W takim stanie czuję się bardziej bliższy źródła życia. Na wędrówki zabieram ze sobą przeważnie jakiś jeden większy problem, nie starając się jednak usilnie o jego rozwiązanie. Bardziej niż wszystko inne rozwijam swoją otwartość – na spotykanych ludzi, przyrodę, przygody i inne doświadczenia. Zawsze na takich wędrówkach otrzymuję o wiele więcej niż chciałem, na różne sposoby. Im bardziej jestem na nich upokorzony, tym łagodniej mogę potem patrzeć na innych.

Co zostało mi z tej wędrówki? To widać wyraźnie dopiero po dłuższym czasie. Jednym z ważnych dla mnie momentów był czas w szałasie i chwile na pograniczu snu i jawy, życia i śmierci. W takich momentach nie do końca wiadomo co jest prawdą a co tylko uczuciami. W tamtym czasie w moim umyśle toczyła się walka o to, aby zostawić za sobą wspomnienia pięknych chwil, które tu spędziłem ze znajomymi i pozwolić im pójść dalej swoją drogą, niekoniecznie razem ze mną, tak jak wcześniej sobie marzyłem. Konfrontacja z rzeczywistością bardzo często jest bolesna, ale potrzebna, aby nie zostać w miejscu, zajmując się lizaniem swoich ran. Drugą, ważną dla mnie sprawą była szkoła cierpliwości. Nie jest łatwo wędrować z inną osobą, nawet najukochańszą, gdy jest się chorym i wyczerpanym. Ola była dla mnie bardzo wyrozumiała, ale jak to u nastolatek, najważniejsi dla nie niej byli rówieśnicy. Utrzymywała z nimi częsty kontakt, gdzie tylko był zasięg. 😉 Druga część wędrówki nauczyła mnie, że jeżeli już się zdecydowałem iść dalej, mimo swojego trudnego stanu, to nie mogę wymagać, aby inni skupiali na mnie swoją uwagę, ale to ja ma pokazać, że stać mnie na uśmiech i pomoc. Wspomnienie tego trudnego doświadczenia pomaga mi na co dzień, gdy jestem przemęczony, a tu nagle kolejne osoby wymagają ode mnie jeszcze większego wysiłku.

Cieszę się też, że mogłem wędrować razem z córką. Chciałem jej pokazać swoje ulubione miejsca oraz jak przygotować się i przeprowadzić taką wyprawę. Mieliśmy okazję z sobą dużo rozmawiać, a Ola notowała i zapamiętywała naszą trasę, aby kiedyś wybrać się tam z przyjaciółmi. To dla mnie wyróżnienie, że mogłem być z nią pierwszy na takiej wędrówce. Czasami się trochę o nią boję, że zbyt dosłownie będzie korzystała z naszych doświadczeń na kolejnych wyprawach. Już dziś wie, że nie trzeba zabierać sporo jedzenia, bo przecież przez 3 dni można się bez niego obejść…