Czas czytania: 3 minut

„Tato, chodźmy w góry! Mam dosyć miasta. Na wyprawę z nocowaniem, ale nie w schronisku. Spijmy pod drzewem.” – powiedziała moja córka. Znając ją nie było to zbytnio zaskakujące, tylko, że właśnie rozpoczęły się ferie … zimowe. We Wrocławiu było parę stopni poniżej zera, a co dopiero w górach. Także lubię takie wyzwania, ale jestem bardziej rozsądniejszy. 😉 Postanowiłem, że nie będziemy nocowali w schronisku, ale w tym, co znajdziemy po drodze.

Ruszyliśmy z Międzygórza na Śnieżnik. W mieście nie było śniegu, ale im wyżej, tym pokrywa była grubsza. Większość turystów pozostała w schronisku, a my dalej parliśmy na szczyt. Pogoda zaczęła się psuć i rozpoczęła się zawieja śnieżna. Na samym szczycie widoczność była na parę metrów. Nie widać było żadnych szlaków. Wszelkie ślady zasypał śnieg. Można było tylko iść wg kompasu. W tej burzy śnieżnej pobłądziliśmy. Każde zejście z niewidocznego szlaku kończyło się zapadnięciem w zaspie po uda. Musieliśmy trochę nadrobić, aby wrócić na polską stronę góry. Do zmierzchu zostało już niewiele czasu, temperatura spadała cały czas. Nasze ubrania, plecaki pokryła warstwa szronu. Zacząłem się bać, że w takich warunkach będziemy musieli wracać.

W tej zadymie szukaliśmy zagubionej wśród drzew starej chatki myśliwskiej. Zbudowano ją ponad 150 lat temu i liczyłem na to, że jeszcze tam stoi. Ola nieźle się bawiła – śmiała się, że głębiej się zapadam w zaspy niż ona. No cóż, waga robi swoje. ☹ Słońce zaczęło już zachodzić i w jego ostatnich promieniach zobaczyliśmy nasz dom.

Dla jednych to będzie zapewne kupa pozbijanych desek, z paroma oknami, w których szyby były sklejone scotchem. Dla nas to byłe cel i nadzieja, że jakoś przetrwamy tą noc. Chata oferowała kilku gwiazdkowe atrakcje, całkowicie za darmo. W środku wyposażona w podstawowy sprzęt kuchenny, zapasy żywności, świeczki oraz sprzęt do cięcia i rąbania drewna. Miała też piec kaflowy! Byliśmy przygotowani na spanie bez ogrzewania, ale pod drodze nieźle zmarliśmy i przemokły nam buty. Przydało by się trochę ciepła. Nie było szans, aby wyciągnąć jakieś drewno spod metrowej warstwy śniegu. Na szczęście poprzedni odwiedzający zostawili sporo porąbanego drzewa wewnątrz chaty. Udało nam się rozpalić w piecu, przygotować kolację i odpocząć.

No dobrze, ale co robić w nocy w takiej chacie, gdy na zewnątrz ciemno i zimno? Zabraliśmy się ze sobą śpiewnik harcerski i jeszcze drugi był na miejscu. W piecu strzelały polana, a my oparci o kafle śpiewaliśmy jedną piosenkę po drugiej. Ola ma piękny głos i doskonałe wyczucie melodii. U mnie do głosu przychodziły wspomnienia ognisk sprzed lat, gdy śpiewałem je z innymi. Dziwna sprawa, ale większość tych piosenek dotyczyła przyjaźni. Powtarzał się w nich ten sam schemat – radość i nadzieja, że spotkane osoby staną się przyjaciółmi z którymi zwojuje się świat oraz w drugiej części rozczarowanie, że niewiele z tego wyszło. Każdy poszedł swoim szlakiem i wspólne ścieżki zarosły. Zobaczyłem, jaka między nami jest przepaść – córka z nadzieją i otwartością nastawiona na poznawanie innych ludzi i ja, już średnim wieku, pasujący do tej drugiej części piosenek. Przed oczami przewinęły się osoby, które kiedyś były dla mnie ważne, z którymi moje drogi się rozeszły. Ile z nich zginęło bez słowa, bo zmieniła się praca, dzieci podrosły, czy wpadło się w jakieś kłopoty. Prawdziwa przyjaźń, to wielki dar i … rzadkość. Widzę to po latach. Mało mam teraz okazji do wspólnych wędrówek z dorosłymi, z którymi można by po drodze porozmawiać i z którzy w jakiś sposób chcą podtrzymać potem tą znajomość. Przestałem pasować do popularnego klucza. Trzeba się przyzwyczaić do samotności, przynajmniej w tym ludzkim wymiarze.

Śpiewniki skończyły się, drewno do pieca także. Wyszliśmy na zewnątrz chaty. Wokół całkowita ciemność. Niebo pełne gwiazd. Dawno takiego nie widziałem. Gwiazd było kilkanaście razy więcej niż w mieście, a do tego były kolorowe: czerwone, zielone i niebieskie. Byliśmy zachwyceni! Trzeba było jednak się zapakować w podwójne śpiwory, bo na zewnątrz termometr pokazywał minus dziesięć stopni. Usnęliśmy zdrowym snem.

Rano obudził mnie dziwny dźwięk – dzwoniła komórka. Cywilizacja tutaj? To żona się niepokoiła, że mogliśmy się zaczadzić od tego pieca. Pobudka zmotywowała nas do śniadania i dalszej drogi. Na zewnątrz rozpoczął się świt i zapowiadała się piękna pogoda. Nie byliśmy odosobnieni w zachwytach nad tym miejscem. Jest tam zeszyt odwiedzin, w którym każdy może opisać swoje przygody. Oto zapiski jednego z turystów: „Dla mnie ucieczka tutaj była niezwykle potrzebna. Trud codzienności zalazł mi mocno za skórę i odebrał chęć życia. Przybycie tu, poza cywilizację, do tylu wspaniałych ludzi naładowało mi tak rozładowane akumulatory. Życzę każdemu by znalazł tu energię i chęć do dalszego działania.”.

Ta wyprawa i te słowa spowodowały, że skończyłem się użalać nad sobą i swoimi utraconymi przyjaźniami. Mam jeszcze przed sobą trochę czasu i mogę go bardziej efektywnie spożytkować. Chociażby na to, aby młodym pokazać te szlaki, które już zdążyły zarosnąć i chatki, które jeszcze stoją i czekają na odwiedziny. Radosne oczy córki przekonały mnie, że mam już jednego towarzysza. Trzeba planować już kolejną wyprawę.