Czas czytania: 6 minut

Bieszczady to góry, które odwiedza się nie dla ich piękna lub niedostępności, ale dla dzikości i ciekawych ludzi tam mieszkających. Przez lata były one w Polsce synonimem wolności – miejscem, gdzie nie sięgała żadna władza, a liczyła się tylko prostota i siła przeżycia. Dziś infrastruktura turystyczna jest bardziej rozwinięta, a w lecie na głównych szlakach można spotkać dużo ludzi. Wrzesień, to czas wędrówek studenckich. My wybraliśmy się tam na początku października, licząc na to, że nikogo nie spotkamy już w górach. Było nas trzech – potrzebujących zwolnienia pędu życia, nabrania dystansu i zwyczajnego pogadania na tematy na które nie ma czasu na co dzień. Byłem też ciekawy, czy magia Bieszczad nadal działa oraz co pozostało z ich osławionej dzikości.

Trasę zaplanowaliśmy w przeciwnym kierunku niż popularny Bieszczadzki Park Narodowy. Wynikło to z powodu potrzeby samotności, a przede wszystkim z wolności nocowania. Chcieliśmy się rozłożyć na noc tam, gdzie będzie nam się podobało. Nie zabraliśmy też namiotów, aby ich nie dźwigać oraz aby sprawdzić jak śpi się w hamaku czy na karimacie. Nasza trasa to Cisna-Komańcza-Rymanów Zdrój. Dojazd na miejsce jest bardzo wygodny. W Bieszczady jest nawet bezpośredni autobus z Wrocławia, kilka razy dziennie. My wyjechaliśmy wieczorem i pierwszą noc spaliśmy na siedzeniach pojazdu.

Pierwszy dzień to aklimatyzacja. Inna okolica, inna temperatura, inni ludzie. To też czas zostawiania swoich spraw za sobą. Bardzo w tym pomaga brak zasięgu komórek, który jest tylko w wybranych miejscach. Po uzupełnieniu zapasów, pożegnaliśmy cywilizację i ruszyliśmy w drogę. Nasza trasa nie jest wymagająca – tylko najwyższe góry przekraczają 1000 m n.p.m. W większości są one porośnięte lasami liściastymi, w których przeważają buki. Z tego powodu piękne widoki są możliwe z rzadka, tam gdzie są łąki. Tak wędrując wśród drzew mamy czas, aby pogadać. Jak zaczęliśmy w Cisnej, to rozmawialiśmy przez 3 dni, z przerwami na spanie i momenty, gdy już sił zabrakło na wszystko.

Pierwszymi osobami spotkanymi na trasie byli drwale. Najpierw ich słychać, a dopiero potem widać. Byłem ich bardzo ciekawy, mając w pamięci kultową „Bazę ludzi umarłych”. To co zobaczyliśmy, tylko niewiele odbiegało od tamtych czasów. Dalej najważniejsza jest siła fizyczna, wysłużony sprzęt i odwaga, która to spina to w całość i pozwala przeżyć. Pomogliśmy załadować ciężarówkę z drewnem i zabraliśmy się z drwalami na dół, w stronę drogi.

Trudno opisać jak wygląda jazda takim starem Starem z demobilu, bez drzwi, załadownym 10t drewna. Normalna maksymalna ładowność tej ciężarówki to 4t. Nachylenie stoków często przekracza 45 st. Jeden nieostrożny ruch i całe to drewno leci na plecy kierowcy. Tam gdzie jechał ten Star nie odważyłaby się zapuścić większość samochodów terenowych. Kołysanie na boki i ciągła groźba zahaczenia o przydrożne drzewa to fraszka, gdy się jedzie teraz jesienią, ale w zimie na drodze ciężarówki leży metr śniegu. Jej kształt można wtedy tylko odczytać ze znaków na drzewach. My stoimy „bohatersko” na tylnym zderzaku, gotowi przy najmniejszym niebezpieczeństwie zeskoczyć i uciekać. Kierowca może nie zdążyć…

W trakcie jazdy możemy porozmawiać z drugim drwalem. Okazuje się, że oni to ojciec i syn. Starszy przyjechał tu na początku lat 80 skuszony wysokimi zarobkami. I tak pozostał. Oprócz pracy niewiele się dzieje w okolicy. Mieszkańcy czepiają się każdej atrakcji. M.in. ostro wystąpili przeciwko próbie likwidacji pomnika i muzeum Karola Świerczewskiego, który zginął w tych okolicach. Zna też „Bazę”. Jesteśmy pod wrażeniem, jak można łatwo nawiązać porozumienie. Spodziewaliśmy się, że język tych prostych ludzi będzie bardzo wulgarny, a niektóre wyrażenia trzeba będzie im tłumaczyć. Myślę, że było zupełnie na odwrót. To my wyglądaliśmy w ich świecie jak zupełne mieszczuchy. Zaopiekowali się zresztą nami do końca i podwieźli nas do Studenckiej Bazy Namiotowej Rabe.

Bazy Namiotowe – to dla jednych relikt poprzedniej epoki. To miejsce w którym znajduje się prosta infrastruktura stała: chatka szefa, wiata na ognisko/przygotowanie posiłków, namiot-beczka dla gości oraz prosta toaleta. Brak jest prądu, a woda dostępna jest w najbliższym strumieniu. Obok, na trawce można rozbić swój własny namiot. Nie przypomina to współczesnych nam pól campingowych podzielonych na kwadraty, z prysznicami i stołówką.

W październiku wszystkie bazy namiotowe są już nieczynne. Nieczynne – nie znaczy zamknięte. To co nas zaskoczyło, że nagle przed nami stoi zupełnie nowy dom letniskowy, z pełnym wyposażeniem: kominkiem, meblami, kocami i miejscami do spania. Zupełnie otwarte i czekające na wędrowców. W regulaminie jest tylko wzmianka, aby tu nie mieszkać poza sezonem dłużej niż 30 dni…

Nie byliśmy przygotowani na taki luksus i postanowiliśmy się rozbić na noc przy ognisku, zupełnie ignorując wygodną chatkę. Zebraliśmy drzewo na ognisko, zjedliśmy prosty posiłek z tego co przynieśliśmy ze sobą. Po rozpaleniu ogniska zaczęliśmy snuć opowieści. W pewnym momencie coś w lesie strasznie zaryczało i tematem głównym stały się niedźwiedzie. Jest ich trochę w Bieszczadach. Są przeważnie roślinożerne, ale wczesną wiosną i późną jesienią robią się wyjątkowo głodne. Na różnych rozmowach mijał szybko czas i kiedy spojrzałem na zegarek, to ze zdziwieniem stwierdziłem, że dopiero dochodzi godzina dwudziesta pierwsza. W górach w październiku jest już całkiem ciemno przed 19:00. W domu pewno jeszcze długo bym siedział przy świetle czy telewizorze, a tam nie ma co robić. Zupełnie inny rytm życia. W nocy obudził mnie chłód wygasłego ogniska i dziwne ryki. Nasłuchiwałem przez godzinę – to jelenie urządziły sobie amory i poszturchiwania. Rano temperatura spadła poniżej zera. Obudził nas hałas pił motorowych. W sąsiednim lesie wrzała już praca. Podczas śniadania podjechał do nas samochód z drwalami. Chcieli zostawić na bazie swojego kumpla, który zdążył się już od rana „zaprawić”. Był bardzo towarzyski, ale nie mieliśmy chęci się nim opiekować i poszedł sobie.

Wędrówkę tego dnia postanowiliśmy rozpocząć od szukania śladów wsi Rabę. Niestety nic z niej nie pozostało. Podczas walk z UPA i akcji „Wisła” spłonęło wiele domów. Resztę specjalnie zniszczono i dziś po starych cerkwiach pozostały tylko usypane fundamenty i zarośnięte resztki cmentarzy. O tym, gdzie kiedyś kwitło życie świadczą drzewa owocowe znienacka pojawiające się na polanach i łąkach. Niektóre już zdziczałe, ale są też takie, których owoce smakują znakomicie. Śpiewa o tym Kaczmarski w swoim utworze „Bieszczady”. Jabłka były cennym uzupełnieniem witamin podczas wędrówki, a także wody, gdy już wyschły nasze manierki.

Na niektórych cmentarzach można znaleźć zupełnie nowe groby i współczesne pomniki. To ludzie, którzy się tu urodzili chcą spocząć tam, gdzie jest ich rodzinna ziemia.

Po ciemku już dotarliśmy do Komańczy, gdzie obkupiliśmy się w miejscowym sklepie spożywczym. Ta miejscowość znana jest w Polsce z zesłania tu Kardynała Wyszyńskiego. Miejscowe schronisko PTTK było na głucho zamknięte. Byliśmy na to przygotowani i planowaliśmy nocleg w opuszczonej bazie namiotowej „Jawornik”. Jest ona zaznaczona tylko na niektórych mapach i nie prowadzą tam oficjalne szlaki turystyczne. Po godzinie nocnego marszu przez las zeszliśmy ze szlaku i kierując się namiarami GPS zaczęliśmy tropić to miejsce w zupełnych ciemnościach. Nad nami jasno świeciły gwiazdy, na bezchmurnym niebie. Takiego widoku w mieście nie można zobaczyć.
Nasza trasa było przedzielona stromymi parowami, byliśmy już zupełnie wykończeni a do tego zaczęliśmy błądzić. Około 22:00 nagle w gęstwinie zobaczyliśmy „prysznic”. Za chwilę z ciemności wyłoniła się chata.

Ale jaka! To był prawdziwy stuletni dom, zbudowany z bali, z wyciętym fragmentem podłogi na ognisko. Z powały zwisał łańcuch, na którym można było powiesić czajnik i ugotować sobie wodę na herbatę. A obok zapas drzewa do rozpalenia ognia, a na ławach prawdziwe skarby – naczynia, świeczki, konserwy, czasopisma. Dla śpiochów koce, karimaty i grube gąbki. Byliśmy pewni, że tej nocy nie zmarzniemy.

Takie chaty to można już tylko zobaczyć na starych skandynawskich filmach. Ta noc była wyjątkowo ciepła. Rano rozejrzeliśmy się po okolicy i w pobliskiej ziemiance znalazłem mleko UHT i jajka, zostawione przez poprzednich mieszkańców.

Widać, że ta baza wcale nie była taka opuszczona. Świadczyło o tym też doskonałe wyposażenie: wiaty, toalety i „miejsce miłości”. Wszystko gotowe do użytku, a wokół same drzewa owocowe.

Nie mogliśmy jednak za długo tam popasać, trzeba było iść naprzód. Co można robić będą ze sobą tyle godzin w niełatwych warunkach? To takie dziwne, że facet, aby pogadać potrzebuje dużo czasu aby się pozbyć choć trochę swojej skorupy. I do tego muszą być jakieś wyzwania i wspólne przygody. Myślę, że niejeden browar mógłby nas umieścić w swojej reklamie. Zimne piwo niesamowicie smakuje na szklaku, zwłaszcza jeżeli jest jedynym napojem, bo kończyły się nam już zapasy. A o czym można tyle gadać? Najlepiej o tym, na co nie ma czasu na co dzień: o rodzinie , współmałżonce, wychowaniu dzieci, czy też przemyśleniach dotyczących swojej osoby lub obserwacji społeczeństwa. Na wędrówce wypłynęły też tematy religijne i polityczne. Echa tych rozmów na długo zostaną nam w pamięci.

Miejscowi ludzie nauczyli nas nie bać się pić wody ze strumieni, pouczyli o zbieraniu miodu i cyklu życia pszczół, zatrzymywali się też, gdy machaliśmy ręką na drodze. Na szlaku spotkaliśmy też dziewczynkę, która nam pokazała, że da się po górach chodzić bez butów . Ta wyprawa uzmysłowiła mi, że w życiu naprawdę nie wiele trzeba, aby być szczęśliwym. A na pewno nie wiele trzeba dóbr materialnych. O zmiennych kolejach losu przypominały nam mijane cmentarze z okresu I wojny światowej. Wtedy w tych okolicach toczyły się ciężkie walki. Na Chrysztatej do dziś są dobrze zachowane okopy z tego okresu. Kto wie, może gdybyśmy żyli w tamtych czasach, też byśmy tam pozostali? Za to wiele osób szuka tam dziś rożnych „wojennych” pamiątek za pomocą wykrywaczy metali.

Ostatnie miejsce noclegowe to baza „Wisłoczek”. Dotarliśmy tam późno w nocy, potwornie zmęczeni i na „oparach” z piersiówki. Długo walczyliśmy z rozpaleniem ogniska, bo drewno było przemoczone. Nie było też łatwo zaczerpnąć wody ze studni, gdy nie ma się wiadra, ale nic tak nie smakuje jak kiełbasa z ogniska po wielokilometrowym marszu. Zwłaszcza, że to był tylko chwilowy odpoczynek, bo o północy musieliśmy ruszyć dalej. O trzeciej nad ranem mieliśmy powrotny autobus w Rymanowie-Zdroju. Baza była też pięknie wyposażona i przy wodospadzie. W czasie wakacji na pewno wiele się tu dzieje, o czym świadczyły pozostawione rysunki i przepisy kuchenne. Była tam nawet sauna.

Przed nami kolejny nocny marsz. Podczas niego wspominaliśmy inne nasze nocne wyprawy, ale żadne zawody sportowe nie oddadzą tego klimatu targania ciężkiego plecaka z tym, co potrzebne do przeżycia. Moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ale dzięki pomocy kolegów dałem radę dotrzeć do cywilizacji. Po drodze było nie tylko ciężko fizycznie, ale i strasznie. Często w ciemnościach widzieliśmy świecące oczy dzikich zwierząt, a jedna sarenka wzięła nas za jelenie i nie chciała zejść ze szlaku. Rymanów-Zdrój ma wiele ścieżek krajoznawczych przeznaczonych dla kuracjuszy. Inaczej jednak one wyglądają w środku nocy. Opuszczone cmentarze oraz rzeźby imitujące dawnych mieszkańców i legendy rzucały „ciekawe” cienie w świetle. Samemu czułbym się tu nieswojo.

Trafiliśmy wreszcie na dworzec autobusowy. Transport przybył punktualnie. Każda minuta to kolejny kilometr powrotu do cywilizacji, ludzi, zamykanych na zamki drzwi i rozmów o niczym. Pozostają jednak wspomnienia tych dzikich miejsc w których czas się zatrzymał. Nie wiadomo nawet, które życia jest prawdziwsze. Na pewno jednak inne.