Wyżej, coraz wyżej

Czas czytania: 10 minut

Koniec października 2020 to bardzo melancholijny okres. Po pięknym, słonecznym wrześniu wyraźnie już czuć zbliżającą się jesień i nadchodzący szybciej zmrok. Do tego  w mediach informacje o kolejnej fali pandemii i niepokój, czy nastąpi lockdown i trzeba będzie siedzieć zamkniętym w domu. W takiej chwili ożywają marzenia o wyrwaniu się do natury. Pewną tradycją w naszej rodzinie jest obchodzenie Dnia Edukacji Narodowej. Nauczyciele świętują i marzą o odpoczynku, a ja z dziećmi korzystam z dnia wolnego od szkoły i razem wyruszamy na zajęcia w szkole życia. Czasami są to dłuższe wyprawy i przeciągają się na resztę tygodnia.

Tamtego roku postanowiliśmy wyjechać w Tatry. Ola chciała zdobyć Rysy, bo brakowało jej tego szczytu w Koronie Gór Polskich. Daniel chciał uciec na dłużej ze szkoły i mieć czas na słuchanie konferencji ojca Szustaka. Bardzo lubię ten okres w górach, gdy nie ma już tylu turystów, a w wyższych partiach jest już zima i można po brodzić w śniegu. Nie miałem jednak ochoty na samotną wyprawę. Cieszyłem się, że mogliśmy pójść razem. Zależało mi na wspólnym spędzeniu czasu i nauczeniu dzieci czegoś nowego. Chodziło mi o to, aby ta wyprawa zapoczątkowała proces zmiany organizacji wyjazdów oraz układów rodzinnych. Moje nastolatki to już poważne, prawie dorosłe osoby i pora pomyśleć o zwiększeniu samodzielności i odpowiedzialności. Na początek za siebie, a potem za innych.

Pierwszym krokiem było samodzielne pakowanie. To już nie pierwszy nasz wyjazd rodzinny i często trzeba było zebrać swoje rzeczy, ale dotychczas zawsze to rodzice podpowiadali i kontrolowali stan przygotowań. Nie raz już byliśmy razem zimą w górach i ciekawiło mnie jak sobie poradzą z tym zadaniem. Każdy spakował się więc jak umiał, dorzuciliśmy do tego raki, stuptuty i linę na wszelki wypadek.

Po drodze zrobiliśmy zakupy żywnościowe. To znaczy, dałem moim towarzyszom pieniądze i czekałem co przyniosą. Mieli nas zapatrzyć w jedzenie na czas wycieczek w góry. Śniadania i obiady mieliśmy zapewnione w pensjonacie w którym zamieraliśmy mieszkać. Daniel dużo czytał o zdrowym żywieniu, a więc zakupili dużo owoców. Dalsza podroż samochodem minęła bez większych problemów i zameldowaliśmy się na kwaterze u Pani Janki w Gliczarowie Górnym. Z okna jej domu widać wspaniałą panoramę Tatr Wysokich i Bielskich. Mieliśmy taki plan, że przez pierwsze dni będziemy się aklimatyzować, testować szlaki w dolinkach oraz próbować podchodzić wyżej. Wyprawa na Rysy zależała przede wszystkim od pogody i czekaliśmy na sprzyjające warunki. Na razie niestety siąpił deszcz.

Pierwszy dzień to dolina Małej Łąki i Ścieżka pod Reglami. Oprócz gór i pięknych widoków pierwsze zderzenia z brakami w ekwipunku. Okazało się, że zapomnąłem zabrać mojej kurtki. Została na wieszaku w przedpokoju. No cóż, rzeczywistość jest taka sama dla wszystkich, niezależnie od wieku i doświadczenia. Miałem tylko polar i ponczo przeciwdeszczowe. Na początku szklaku spotkaliśmy grupkę kobiet. Widać było po nich, że to nie pierwszy ich wyjazd w góry. Trochę zaczęliśmy się z nimi ścigać. Wyglądało na to, że mieliśmy więcej zapału i dłuższe nogi, bo wyprzedziliśmy całą grupę. Pierwsze podejście było testem ze znajomości termiki własnego organizmu i dostosowania swojego ubioru. Okazało się, że jak się człowiek rusza, to wcale nie musi być ciepło ubrany. Mimo, że było tylko kilka stopni powyżej zera, to Daniel „zagotował się” w swojej kurtce zimowej i dodatkowych spodniach. Trzeba było się rozbierać i przebierać na szlaku. Podczas tych czynności minęły nas Panie, które szły swoim spokojnym tempem. Spięliśmy się potem ostro i znowu je przegoniliśmy. Niestety kolejne przebierania na szlaku powstrzymywały nasz marsz i na przełącz … dotarliśmy wspólnie z nimi.

Ścieżka pod Reglami to popularny szlak w Tatrach. Normalnie jest tam sporo ludzi, a z Sarniej Skały (1377 m) rozpościera się piękny widok na Zakopane i okolice. Niestety tego mglisto-deszczowego dnia niewiele było widać. Odkryliśmy jednak, że dzięki temu, że nasze organizmy ciągle pracują, to jednocześnie parujemy i nie musimy nosić okryć przeciwdeszczowych. Osiągnęliśmy stan równowagi. Niestety cień wirusa ciągle wlókł się za nami. Przez obostrzenia była limitowa liczba osób, które mogły np. wejść do schroniska i innego pomieszczenia pod dachem. Cieszyliśmy się jednak, że wokół mamy piękną przyrodę, szumiące potoki, a powyżej 1200 m już leżał śnieg. Ogarnęła nas radość i głupawka.

Po powrocie, na kwaterze czekała na nas wspaniała obiadokolacja. Zapomnieliśmy już trochę jak dobrze karmią u Janki!. W tym roku dodatkową atrakcją był program telewizyjny „Kanapowcy” w którym występował członek rodziny naszej gospodyni. To był zasłużony relaks po całym dniu marszu, podziwiania widoków i słuchania konferencji. Daniel nie poddawał się i realizował swoje marzenia o jeszcze większym przyswajaniu informacji.

Pomyślałem sobie, że nauczyciele mają teraz trudny czas, zwłaszcza, ci, którzy uczą nastolatków. Młodzi ludzie przestali ich cenić jako źródło informacji. Mają przecież internet. Trudno zaimponować wiedzą uczniom, którzy są przeświadczeni, że w dowolnym momencie sami szybciej znajdą odpowiedź na pytanie, niż usłyszą odpowiedź od nauczyciela. Nie ułatwiają też sprawy zmiany w szkolnictwie, które coraz bardziej odchodzi o wiedzy praktycznej w kierunku teoretycznej i to jeszcze nastawionej na rozwiązywanie testów, a rzeczywistych problemów. Takie odpowiedzi łatwo odnaleźć w sieci, co daje złudne wrażenie, że w Internecie jest wszystko, wystarczy tylko kilka chwil na zadanie pytania. Dodatkowo duża liczba osób publikuje swoje przemyślenia / wykłady w postaci filmów na youtube. Odbiorcom daje to poczucie obcowania z bardzo mądrymi ludźmi i do tego znacznie ciekawszymi niż ich nauczyciele w szkole. Ma to swoje dobre strony, bo niestety wśród uczących w szkole nie za często zdarzają się osoby zafascynowane swoją dziedziną i potrafiące to okazać w sposób trafiający do młodych. Z drugiej strony, jeżeli główną, a być może jedyną drogą pozyskiwania wiedzy będzie ta z Internetu, to łatwo można dojść do wniosku, że najważniejsza jest umiejętność wyszukiwania. I tylko ona wystarczy. Nie trzeba przecież weryfikować jej w praktyce, bo przecież jak ktoś to sfilmował, to na pewno działa. Nie trzeba się też jej uczyć, bo jest zawsze dostępna. Niestety, gdy pojawia się prawdziwy problem, to często trudno go rozwiązać za pomocą sieci. Np. szukając odpowiedzi na to jak ubrać się na wędrówkę w góry, otrzymamy sporo poradników. Oglądając kolejny film na youtubie reklamujący np. odzież termoaktywną dochodzimy do wniosku, że bez niej nie można wybrać się na wyprawę. Nawet, jeżeli wykażemy się odwagą i wyruszymy na szlak, to spotka nas wiele niespodzianek o których nie mówiono nam w szkole, czy też w poradnikach. Kontakt z rzeczywistością bywa często brutalny, ale też trzeźwiący. Np. prosta prawda, że gdy się człowiek wspina na górę, to jest mu cieplej. Na lekcjach geografii uczą coś przeciwnego, że im wyżej tym zimniej. Szkoda, że tak rzadko mamy okazję przekonać się samemu o takich paradoksach.

Następnego dnia ruszyliśmy na bardziej ambitny szlak. Przed nami Kasprowy Wierch! Niestety najpierw należy gdzieś zaparkować samochód. Tu też kolejna nowość. Poprosiłem dzieci o pomoc w wyszukiwaniu parkingu i zasad parkowania na ulicach Zakopanego. Okazuje się, że lepiej tego nie robić jeżdżąc po ulicach, bo nie jest to łatwe. Lepiej ten element wyprawy przygotować w domu. Potem spacer do Kuźnic i radosny marsz szlakiem. Zaczęły się pierwsze podejścia, ale tym razem nie daliśmy się zaskoczyć zbyt ciepłymi ubraniami. Pewne zdziwienie nas dorwało na rozwidleniu szlaków, gdzie drogowskazy pokazały, że zamiast 3 godzin na Kasprowy mamy jeszcze 4, mimo, że już maszerowaliśmy kilkanaście minut. Pomyliśmy drogę! Przyznam się, że widziałem wcześniej, że szlak skręca w innym kierunku, ale chciałem, aby dzieci same do tego doszły. To dla nich pewna nowość, że muszą się same orientować w górskich szlakach. Szkoda, że musieliśmy się wracać, ale dzięki temu była wreszcie okazja, aby spojrzeć na mapę i przekonać się samemu, którędy dziś właściwie idziemy.

Zielony szlak na Kasprowy jest malowniczy, ale ludzie częściej wybierają podróż kolejką linową na górę. Tego dnia byliśmy sami na trasie. Po nocnych opadach śniegu była ona już pokryta świeżym puchem. Prawdziwa wspinaczka zaczęła się od Myślenickich Turni (1360 m). Na szlaku zrobiło się ślisko. Nadszedł czas na założenie raczków. Okazało się, że trudno się reguluje ich paski, gdy ręce są zziębnięte i nie ma gdzie spokojnie usiąść. Lepiej było to przećwiczyć w domu, w ciepłym pokoju. Końcowa część trasy jest bardziej wymagająca. Na wysokości 1500 m kończy się już las, a zaczyna się kosodrzewina i kamienisty szlak. Zaczął też sypać śnieg, a będąc w odkrytym terenie zostaliśmy narażeni na podmuchy wiatru. Im bliżej szczytu, tym były one silniejsze i mniejsza widoczność. Zrobiło się całkiem nieciekawie. Strome podejście spowodowało się, że wyczerpywały się nasze siły. Jedyną nadzieją było schowanie się za budynkiem obserwatorium astronomicznego, gdzie nie dosięgnie nas wicher. Opatuleni w poncza przeciwdeszczowe, dotarliśmy z Danielem na szczyt. Niestety Ola została 50 m niżej i nie miała sił dalej iść. Normalnie jest bardzo silna i wytrzymała, ale jak wysiądzie psychika, to cały organizm się blokuje. Nie mogła jednak zostać w tym miejscu, bo całkiem by przemarzła. Zachęty i krzyki nie pomagały, musiałem po nią zejść i pomóc w wspinaczce. To cenna nauka na przyszłość, że trzeba iść naprzód, nawet jak się nie chce. Trzeba jednak pilnować, aby nie była ona zbyt kosztowna, aby za nią w tym momencie zapłacić. Na górze dochodziliśmy do siebie przez dłuższą chwilę. Na górze było mnóstwo turystów, którzy dotarli tu kolejką linową. Piękne panie robiły sobie zdjęcia ślubne ze szczytami w tle. Podziwiałem je, że nie bały się tego zimna i wiatru. Wędrówka powrotna odbyła się już bez przeszkód. Szliśmy radośnie, bo następnego dnia czekały nas … Rysy.

Samochodem wyjechaliśmy jeszcze jak było ciemno. Na szczyt planowaliśmy się wspinać od słowackiej strony, licząc że będzie trochę krócej. Dzień był już krótki, a chcieliśmy wrócić przed zmrokiem. W nocy dopadało jeszcze więcej śniegu, ale prognoza pogody zapowiadała, że w godzinach popołudniowych możemy liczyć nawet na słońce! Po przekroczeniu granicy miejscowości wydawały się kompletnie wyludnione. Nikogo nie było na ulicach i nawet samochody wiedzieliśmy z rzadka. Na parkingu przy stacji Popradské Pleso byliśmy pierwsi. Zaczynało właśnie świtać, gdy ruszyliśmy na szlak. Według mapy czekało nas 9 godzin wędrówki, ale w warunkach letnich. Mimo, że to była zima i sami byliśmy na szlaku, to przepełniał nas optymizm i nadzieja na dobrą pogodę. Wyższe partie Tatr Słowackich są zamknięte od pierwszego listopada do połowy czerwca. To była ostatnia okazja, aby z tej strony wejść na szczyt. Ta droga jest wg mnie atrakcyjniejsza, bo ma mniej asfaltowych odcinków, w porównaniu z drogą do Morskiego Oka. Zawsze staram się takie odcinki szybko pokonywać, aby przejść do właściwej wędrówki. Dla nas rozpoczęła się ona w pobliżu schroniska / hotelu nad stawem. Ominęliśmy go z daleka, bo patrzyliśmy w górę, w stronę szczytów. Szlak przez Mięguszowiecką dolinę uczy pokory. Początkowo wiedzie przez las, ale droga zamienia się szybko w skakanie po głazach. Trzeba uważać, aby nie skręcić sobie nogę, zwłaszcza, jak są one oblodzone. Najsilniejsze wrażenie stwarza jednak widok szczytów, potężnych ośnieżonych turni, częściowo jeszcze zanurzonych w chmurach. I do tego ta niepewność, a nawet strach, bo my planowaliśmy wejść jeszcze wyżej niż te straszne szczyty! Byłem tu już kiedyś wiosną i znałem ten szlak, ale dla moich dzieci, to był pierwszy raz. Zmieniliśmy trochę ekwipunek na tą wyprawę. Ja z Danielem nie mieliśmy ze sobą kurtek, tylko polary. Nastawialiśmy się, że dopóki idziemy, to nie zmarzniemy i wystarczą nap tylko poncza przeciwdeszczowe od wiatru. Każdy z nas miał też dwie pary raków: jedną z małymi kolcami na oblodzone kamienie i drugie na głęboki śnieg. Po wycieczce na Kasprowy wiedzieliśmy, co nas może spotkać.

Doszliśmy do końca doliny i rozpoczęliśmy wspinaczkę w górę. Mieliśmy szczęście, bo nie byliśmy pierwsi na trasie, wyprzedzili nas goście schroniska. Dzięki temu trasa była trochę udeptana oraz widoczna. Trzeba było jednak już założyć małe raczki, bo zaczęliśmy się mocno ślizgać. Po tej stronie Rysów też są piękne stawy, teraz zamarznięte. Wspominałem, że kiedyś na wiosnę popłynęliśmy z kolegami na wyspę na środku Żabiego Stawu i tam założyliśmy skrzynkę geocachingową. Teraz, w warunkach zimowych niesamowicie wyglądały zamarznięte wodospady potoków, które normalnie spływają do stawów. Krajobraz jak po rzuceniu jakiegoś czaru. Potem szlak ostro skręca i zaczyna najtrudniejszy etap wędrówki. Ta część drogi wyposażona jest w łańcuchy, które pomagają się utrzymać i nie spaść w kilkusetmetrową przepaść. Obawiałem się, że będą one pod śniegiem i trzeba będzie je wygrzebywać lub czepiać się haków do których są one przymocowane. Zabraliśmy ze sobą kawałki lin z karabińczykami, aby się nimi asekurować. Okazało się jednak, że i tu dotarła cywilizacja. Ten odcinek został wyposażony w podesty metalowe, dzięki którym było zupełnie bezpiecznie. Wystarczyło tylko do nich dotrzeć. Bardzo lubię ten fragment drogi, bo zawiera on sporo zakrętów. Cel wyprawy – Rysy jest prawie niewidoczny, zasłonięty przez okoliczne szczyty i wyłania się dopiero z ostatnim zwrotem. Słońce też zmienia swoje miejsce na niebie i w momencie, gdy skręciliśmy w ostatnią dolinę, zaświeciło nam w twarz. Przed nami było schronisko – Chata pod Rysami (2250 m).

Opowiadałem wcześniej dzieciom o tym budynku, a zwłaszcza o trudnościach w jego zaopatrzeniu. Nie prowadzi do niego żadna droga i trzeba wszystko dostarczać na plecach lub helikopterem. Na początku szlaku turyści są zachęcani, aby zabrali ze sobą kilka kilogramów dodatkowego bagażu: brykiety na opał, czy też inne produkty do których po cichu nie dobiorą się zwierzęta. W zamian na górze można dostać darmową herbatę z rumem. Prawdziwymi bohaterami się jednak zaopatrzeniowcy, którzy wnoszą tam produkty żywnościowe i metalowe beczki z piwem. Wszytko na swoich plecach. Jak to porównać z naszymi małymi plecaczkami! Drugą atrakcją tego schroniska była toaleta z widokiem na góry. Należało odejść od niego kilkadziesiąt metrów i „zasiąść” w drewnianej budce, która przednią ścianę ma wykonaną z przeźroczystego plastiku. Załatwiając swoje potrzeby można jednocześnie podziwiać widoki. Wewnątrz budynku spotkaliśmy pierwsze osoby, ale było jakoś tak cicho i spokojnie. Po zamówieniu herbaty i skromnego posiłku zasiedliśmy na sali, rozpakowując też swoje rzeczy. Obsługa schroniska poinformowała nas, że właściwie nie powinna nas tu wpuścić, bo od północy ogłoszono na Słowacji komplety lockdown. W związku z pandemią koronawirusa zabroniono wstępu do wszystkich budynków hotelarskich. Na tej wysokości, w takich warunkach wydawało się to kompletnym absurdem, ale prawo jest równe dla wszystkich. Zebraliśmy się wiec szybko i ruszyliśmy w dalszą drogę. Przed nami krótki, ale najbardziej niebezpieczny odcinek drogi.

Od schroniska na szczyt Rysów jest niecała godzina drogi (w lecie). Teraz musieliśmy już założyć większe raki i wziąć w ręce kijki i czekany. Szlak był zasypany śniegiem, ale widać było ślady naszych poprzedników z tego dnia. Na tym odcinku nie było już tak stromo, ale zapadaliśmy się trochę w śniegu i do tego nie było już zabezpieczeń w postaci łańcuchów. Szczególnie przejmujący jest ostatni odcinek, gdzie prowadzi wąska ścieżka. Z jednej strony skały a z drugiej dolina i 500 m metrów przepaści. Wystarczyło jedno poślizgnięcie i można było zjechać z powrotem do Żabiego stawu. Na tym odcinku spotkaliśmy turystów, którzy szli bez raków, z jednym kijkiem w ręku. Jedna pani płakała ze strachu i musiała zostać na przełączy, bo nie dało się iść dalej.

Na Rysy dotarliśmy po 14:00. Zaświeciło nam słońce, a my byliśmy powyżej warstwy chmur. Czuliśmy się wspaniale! Na szczycie jest mało miejsca i w lecie trzeba się mocno na nim ścisnąć. W zimie jest bardziej komfortowo. Było nas tylko parę osób. Podziwialiśmy widoki, robiliśmy wspólne zdjęcia, ciesząc się, że daliśmy radę się tam wspiąć i jest wspaniała pogoda. W pewnym momencie na szczyt dotarła wyprawa od polskiej strony. Pierwsza tego dnia! Mężczyźni byli bardzo zmęczeni, bo musieli torować szlak po nocnych opadach śniegu. Czas było już wracać.

Droga powrotna minęła szybko. Czuliśmy, że musimy się śpieszyć, bo do zmierzchu zostało już niewiele czasu. Zejście była jednak bardziej niebezpieczne, bo łatwo można się poślizgnąć i stoczy się w dół. Ja już chodzę też ostrożniej, aby oszczędzać kolana. W dolinie, młodzież popędziła przodem i zostałem sam na szlaku. Miałem czas na refleksję, czego się nauczyłem i zrozumiałem na tej wyprawie. Poczułem, że dziś właśnie kończy się jeden z ważnych etapów w moim i dzieci życiu. Przez poprzednie lata prowadziliśmy ich razem z żoną, wskazywaliśmy im kierunki i dbaliśmy o ich bezpieczeństwo i rozwój. Dziś wszedłem z nim na najwyższy szczyt. Moja rola jako ich przewodnika w życiu się już kończy i mogę tylko zostać ich towarzyszem, pod warunkiem, że sami tego zechcą. Oni będą się teraz sami musieli wspinać na swoje szczyty, zbierając własne doświadczenia oraz … sami za nie płacąc. Taka jest już kolej rzeczy. Druga sprawa, to moje życie, które właśnie jest w połowie. Osiągnięcie szczytu to właśnie połowa trasy. Potem jest już tylko zejście w dół, na którym można także zginąć, nawet łatwiej. Nie się też już tylu możliwości wyboru kierunku. Nie wiem, czy wrócę jeszcze na Rysy, ale jestem wdzięczny za to, że mogłem tam być z moimi dziećmi, że dopisaliśmy to do naszych wspólnych wspomnień. Wierzę w to, że w przyszłości będą mieli jeszcze ciekawsze wyprawy, już w pełni samodzielne. Daliśmy im wszystko co mieliśmy najlepszego, teraz nadchodzi ich kolej zmierzyć się z życiem. Kto wie, może kiedyś mnie zaproszą na swoją wędrówkę i tym razem mną będą się opiekować?